Zapiski z teatru w Olsztynie

"Zapiski z teatru w Olsztynie"

(Nie)łatwe rzeczy
Ona i ona. Dwie kobiety, dwie aktorki. Człowiek i człowiek.
Starsza na deskach sceny spędziła niemal całe życie, w Teatrze Jaracza w Olsztynie jest nieprzerwanie od lat niemalże pięćdziesięciu, niejako zrosła się z miastem i miejscem. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że trudno sobie olsztyński Teatr Jaracza bez Ireny Telesz-Burczyk nawet próbować wyobrażać. Miałem okazję niejednokrotnie z nią rozmawiać publicznie i prywatnie i zawsze wielkie wrażenie robiła na mnie jej pewność. Tak chcę tak, dwa i dwa zawsze daje cztery, życie składa się z niezliczonych wyborów, lecz one wcale nie są trudne. Wystarczy zachować się przyzwoicie, być po jasnej stronie, skoro tę jasną stronę nosi się w sobie. Taka jest – myślę – Irena Telesz-Burczyk. Tak ją czytam.
Młodsza to jedna z najważniejszych aktorek olsztyńskiego teatru. Chętna do wytyczania w nim i we własnym aktorstwie nowych szlaków, prawdziwie, a nie na pokaz odważna, bezkompromisowa, a przy tym gotowa do ryzyka. Milena Gauer była twarzą wielu ważnych inscenizacji Teatru Jaracza, chociaż bywało, że ukrytych na kameralnych scenach, bo niedużych, bardziej progresywnych, może mniej dla każdego. I jeszcze jedno – bywając na różnych olsztyńskich festiwalach, często widywałem aktorkę na widowni, oglądającą przedstawienia innych, a potem wchodzącą z kolegami w żywe dyskusje, powodowana ciekawością procesu tworzenia. Niby to coś oczywistego, a jednak w Polsce wcale nie zawsze jest powszechne. Aktorzy oglądający innych aktorów? Dobrze, zostawmy to…
Spektakl „Łatwe rzeczy” z Ireną Telesz-Burczyk i Mileną Gauer trwa pięćdziesiąt minut, odbywa się na kameralnej scenie Margines, niemal bez dekoracji. Aktorki zwykle w prywatnych strojach, tylko przez dłuższą chwilę w bogatych sukniach, kiedy niejako wraz z nimi nakładają na siebie teatr. Bo poza tym seans Anny Karasińskiej, Ireny Telesz-Burczyk oraz Mileny Gauer polega na zacieraniu granic – miedzy teatrem a życiem, aktorką w pracy i kobietą ze swym aktorstwem się mierzącą, pomiędzy oczekiwaniami ze strony innych, a tym, co samej by się chciało. Był czas, gdy rozmawiając o teatrze przez wszystkie przypadki odmieniało się słowo „przekroczenie”. Ostatnio moda trochę zelżała, zawsze byłem wobec owych przekroczeń nieufny. Jeśli jednak owo określenie ma jakikolwiek sens, należy odnieść je do tego, co w „Łatwych rzeczach” robią Telesz-Burczyk i Gauer, w świecie zbudowanym z ich żyć, ale też wrażliwości i uważności Anny Karasińskiej.
Miałem ostatnio kłopot z jej teatrem. Może dlatego, że po olśniewającym, na wskroś ożywczym debiucie „Ewelina płacze” z TR Warszawa, który stał się ogólnopolską sensacją, każde kolejne przedstawienie artystki nie dosięgało do tego poziomu, nie przynosiło podobnej świeżości, a tylko coraz bardziej do znudzenia powielało pozornie sprawdzone patenty. Karasińska doczekała się szybkiej konsekracji, środowiskowym dekretem awansowała do grona największych, powszechnie szanowany autorytet w książkowej monografii porównywał ją – to nie żart – do Tadeusza Kantora. Ja zaś tu i ówdzie wpadałem na jej kolejne spektakle, za każdym razem mając pewność, że to jedynie gorsza kopia poprzedniej pracy. Te same schematy, grepsy, podlane zachwytem nad sobą autocytaty. Za każdym razem mniej, za to bardziej automatycznie. Do chwili obejrzenia „Łatwych rzeczy” uważałem, że Anna Karasińska sama na siebie zastawiła pułapkę i potrzebuje nowego otwarcia, by się z niej wydostać. Olsztyński spektakl jest takim otwarciem. Dlatego, że zamiast skupienia na sobie i własnej reżyserskiej strategii otwiera się na aktorki, a poprzez ich historie i widza. Porzuca ten sam rozpoznany kod porozumienia na rzecz rozmowy o możliwych do dotknięcia bólu, tęsknocie, czasem śladach spełnienia. I może przede wszystkim dlatego wydaje się przykładem wspólnego działania twórczyń. Nie byłoby „Łatwych rzeczy” bez Ireny Telesz-Burczyk i Mileny Gauer, ale też bez Anny Karasińskiej. Taki teatr bierze się tylko ze wzajemnego zaufania, poczucia wspólnego działania, słuchania siebie i wspomnianej uważności. Nie z gotowych konceptów, ale otwarcia na wszystko, co przynosi spotkanie.
O czym są „Łatwe rzeczy”? Najprościej mówiąc – o aktorstwie i o teatrze. O wyborze drogi zawodowej, co staje się niepostrzeżenie sposobem na życie, choć obok radości przynosi zwątpienia, czasem nie szczędzi upokorzeń. Jednak nie myśli się o tym, że może zrobiło się błąd, bo jak tu nawet myśleć o nieteatralnej egzystencji. A zapłatą za wszystkie niepiękne doznania, stają się chwile szczęścia, błyski spełnienia. O nich też, choć małymi literami, bardziej szeptem niż krzykiem, mówi się w „Łatwych rzeczach”.
Podczas krótkiego seansu dochodzi do sytuacji zgoła niecodziennej. Dzięki scenariuszowi Karasińskiej Irena Telesz-Burczyk i Milena Gauer mogą niejako oderwać się od siebie jako scenicznych bytów, spojrzeć na siebie aktorki z innej perspektywy, jakby z lotu ptaka. Prześwietlić swoje sposoby na role, powtarzane tricki, zobaczyć jeszcze raz, co przychodzi łatwo, a co stanowi wyzwanie. Zobaczyć wstecz chwile, co przyniosły istotne przewartościowania, pozwoliły coś ważnego dostrzec, zrozumieć. Nie wiem, ile jest w „Łatwych rzeczach” fikcji, ile autorka dołożyła, by zbeletryzować opowieść, ale podskórnie odczuwam pewność, że to jest ich – ich historia. Czasem piękna, czasem zabawna, często gorzka, ale przez to tak bliska. Trudno oddzielić chwile, gdy Irena i Milena są sobą i mówią od siebie od tych, gdy jednak siebie grają. Dlatego nie traktuję przedstawienia jako dokumentu, teatru faktu, co zaledwie odwzorowuje rzeczywistość. Owszem, i ona odgrywa w tym seansie ważną rolę, ale jeszcze ciekawszy od zewnętrznego jest wewnętrzny pejzaż aktorek – bohaterek.
Stąd już tylko krok do wzruszenia. Ono przychodzi, gdy Irena Telesz-Burczyk gra i nie-gra sceniczne umieranie – dreszcze przechodzą po plecach. Albo wtedy, gdy Milena Gauer zdejmuje z siebie bezceremonialnie tak wiele z tego, co przez lata budowało jej aktorstwo, by na koniec stanąć bezbronna, naga, bez pretensji i bez wstydu. I w brzmiącym nieoczekiwaną, a ogromną czułością finale jeść ulubiony tort. Łapczywie, rękami, jakby nikt nie widział.
Minęło ładnych kilka dni, coś zobaczyłem, czymś jak to w Polsce się wściekłem, coś w międzyczasie przeżyłem. Mimo to przedstawienie Anny Karasińskiej, Ireny Telesz-Burczyk i Mileny Gauer wciąż mam pod powiekami. Piękny wieczór, wcale niełatwe rzeczy.

 

Jacek Wakar