Studium Reportażu - e-życie, zapiski z zarazy

"Studium Reportażu - e-życie, zapiski z zarazy"

e-życie, zapiski z zarazy.

 

Czwartek 12 marca, mięso i modlitwa

Zawieszenie lekcji syn postanowił uczcić domową pizzą, koniecznie z salami. Z portfelem i kluczami w kieszeni poszłam do sklepu naprzeciwko i stanęłam w ogonku na dziale mięsnym. Kolejka była zwyczajna, stało w niej z siedem osób. Jeden obok drugiego, nikt się od nikogo nie odsuwał, wymieniano osiedlowe plotki. Jedynym znakiem tego, że coś wisi w powietrzu była wielkość zakupów: pani przy ladzie poprosiła o 3 kg fileta z kurczaka, druga o 3 kg podudzi. Trzecia, siwiejąca pani z wieżowca na końcu osiedla, zaczęła głośno myśleć, czy brać karkówkę, bo tłustawa, czy lepiej zaczekać na nową dostawę.

- Bierzta ludzie mięso, bo jutro już nie będzie. Kurczaków już nie przywiozą, tak nam rano kierowca powiedział. Surowca nie dowieźli – rzuciła sprzedawczyni na dywagacje o tłustości karkówki.

 - Serio? - wymknęło mi się głośno.

- Tak, tak, mój syn pracuje w zakładach mięsnych w Biskupcu, pani wie, tu na wjeździe do miasta. Wczoraj zszedł z połowy zmiany, bo nie mieli na czym pracować – powiedziała stojąca przede mną pani, z którą jestem od lat na „dzień dobry”. Mówiła cicho, jakby w sekrecie, ale wszyscy to usłyszeli.

Zrobiło się nieswojo, kolejka zamilkła. Ludzie automatycznie zwiększyli między sobą dystans. Trzy pierwsze osoby wykupiły cały drób. Ucieszyłam się, że oprócz salami starczyło dla mnie mielonego. Wzięłam też więcej sera i warzyw.  Zakupy ułożyłam w stertę i pod pachą przyniosłam do domu, bo nie wzięłam siatki.

Zaraz po powrocie komputer wypluł na ekran wiadomość ze szkoły. „Zespół Katechetyczny, mając na uwadze zaistniałą sytuację oraz uwzględniając prośby Stolicy Apostolskiej zachęca do modlitwy Różańcowej i do codziennego odmawiania modlitwy Anioł Pański o godzinie 12:00. Z naszej strony zapewniamy o nieustannej modlitwie, w której polecać będziemy Was - Kochani Uczniowie i Waszych Najbliższych” –  podpisało sześć katechetek.

 

Środa 18 marca, e-matematyka

Od trzech dni uprawiamy e-learning. Brzmi mądrze, wygląda jak instrukcja obsługi: język polski, książka, str. 40-45, ćwiczenia str.34-38. Matematyka podręcznik str.45-47, ćwiczenia str.40-43. Bez słowa komentarza, bez tłumaczenia jak dziecku wytłumaczyć ułamki, których nigdy wcześniej nie miało, na co ukierunkować przy uczeniu o segregacji śmieci.  Mam nauczyć, ale jak być w tym skuteczną?

Panie katechetki wysłały drugą wiadomość – pracują nad lekcjami zdalnymi. Kto nie zdążył zabrać książki ze szkoły może liczyć na pomoc – zeskanują.

 

Piątek 20 marca, rekolekcje na youtubie

Mąż pracuje zdalnie. O 8 rano włącza komputer i do godz. 16 pracuje tak, jakby siedział w biurze. Kilka razy pracuje nawet dłużej, wiadomo, sytuacja dynamiczna, biznesy się walą, trzeba reagować. Ano trzeba, tylko jak to pogodzić z pilnowaniem dwójki dzieci? Jedno  trzeba uczyć ułamków, przyrody i polskiego, drugie małe psoci, gdy tylko się nie patrzy. Dobrze, że mam urlop, to pilnuję jednego i uczę drugiego. Boję się myśleć, jak będzie wyglądał nasz dom, gdy za chwilkę wrócę do pracy. Mąż w pracy, ja w pracy, a dzieci? Pracodawcy nie odpuszczą, szkoła nie odpuszcza, każdy oczekuje zrealizowania jego oczekiwań.

Prywatna szkoła angielskiego wysyła instrukcję, co mamy zrobić, by od poniedziałku syn mógł uczestniczyć w zdalnych lekcjach angielskiego. Będzie się widział z lektorem, będą konwersować.

Szkoła też wysyła wiadomość – od poniedziałku ruszają rekolekcje wielkopostne. O godz. 10 mam dziecku włączyć youtuba i najlepiej wspólnie z nim przeżywać głoszone treści. 

 

Środa 25 marca, dwie zeschłe makrele

Poszłam do sklepu w maseczce. Przywitała mnie kartka, że naraz zakupy może robić 10 osób i sprzedawczyni układająca w goglach warzywa. Już po chwili wiedziałam, że porządkowanie warzyw było markowane, tak naprawdę pani liczyła, ile osób weszło do środka i gdy 11 osoba otwierała drzwi wszczynała alarm: „Proszę wyjść! Wyjść! Za dużo ludzi! Proszę sobie na podwórku czekać!”. Krzyk był dość rozpaczliwy, a że sprzedawczyni machała przy tym rękoma i miała niewyraźną minę, wybierając pieczarki spytałam po cichu, czy się boi. - Boję się?! Ja kochana pierdolca dostaję jak mi kilka osób przed nosem przechodzi, tylko patrzę kto w którą stronę oddycha. Ja tu cały dzień stoję, a już po pierwszej godzinie mam takie lęki, że bym poszła stąd w cholerę – wyrzuciła z siebie jak karabin. 

Mój mały osiedlowy sklep do tej pory był jak sezam: warzywa i owoce świeże, mięsa nie brakowało, nabiału cała lada, makarony, mąki, kasze – wszystko, co trzeba. Teraz widać pustki. Oprócz drożdży nie ma połowy asortymentu jogurtów, twaróg kupuję ostatni, warzywa podwiędnięte, dwie zeschłe makrele. Nie mam odwagi zapytać, co dalej z dostawami.

 

Czwartek 26 marca, ryż na słono i na słodko

Nie wiem jak to możliwe, że przed zarazą codziennie robiłam zakupy, a teraz wykarmiam rodzinę tym, co na raz kupię w sklepie naprzeciw. Zauważyłam, że obieram mniej ziemniaków do drugiego dania, gotując ryż nie przyprawiam go, by móc wykorzystać do dań słonych i zrobić dla dzieci na słodko. Wreszcie wiem, ile warzyw użyć do surówki, by jej resztki nie trafiły na kompost. Albo po latach nauczyłam się racjonalnego gotowania, albo moi domownicy uwierzyli, że karmię ich zdrowo i w ten sposób zabezpieczam przed chorobą. Mimo że dużo rozmawiamy, tego wątku nie poruszamy.

Szkolna edukacja od kilku dni powinna być zdalna, ale u nas nie jest. Pani nadal wysyła spis stron do zrobienia, ale kilka razy napisała „dzień dobry”.

Zdalne nauczanie zaczęła prywatna szkoła angielskiego. Syn zachwycony, wreszcie widzi kolegów. Mimo że uczy się prawie dwie godziny bez przerwy, smutnieje, kiedy kończy się połączenie.

 

Sobota 28 marca, las, uwaga, pięciu ludzi

Jest tak słonecznie i ciepło, że cichaczem wymykamy się do garażu i jedziemy do lasu. Na pierwszym leśnym parkingu za miastem nad jeziorem Skanda aut tyle, że się nie mieszczą i stoją na poboczu. Jedziemy w stronę Szczytna i za Trękuskiem odbijamy na Butryny. Droga jest dziurawa, normalnie jedzie po niej jedno-dwa auta na godzinę, dziś dwa auta stoją zaraz za zjazdem. Przy jednym z samochodów siedzi na rybackim krzesełku starszy pan, obok ma kule. Tych z drugiego auta nie widać. Parkujemy na kolejnej leśnej drodze i już mamy wysiadać, gdy w „naszą” drogę wchodzi para ludzi z wózkiem. Czekamy aż się oddalą i decydujemy, że idziemy do lasu po drugiej stornie szosy. Las jest majestatyczny, sosnowy, pachnie żywicą i mchem. Na zwalonej kłodzie urządzamy poczęstunek – herbata z termosu i po kawałku kruchego placka. Syn biega z kijem udając, że to karabin. Nagle zaczyna udawać, że z kijka strzela. „Uwaga, uwaga, zagrożenie, widzę pięciu ludzi, idą drogą w naszą stronę, uwaga, uwaga” – krzyczy. Rodzina z trojgiem dzieci idzie w inną stronę. Nie wiem, czy słyszeli ostrzeżenia syna, czy sami na to wpadli.

 

Środa 1 kwietnia, pożytki z pięknej krowy

Od dziś córka miała iść do przedszkola. W ramach powitania zostajemy zapisani do fejsbukowej grupy przedszkolnej, gdzie odbywa się nauczanie zdalne. Co dnia panie będą nam wysyłać zadania do wykonania. Z ciekawością patrzę, co w ostatnich dniach robiły obce nam jeszcze przedszkolaki i z każdym postem moja ciekawość zamienia się w przerażenie. Zadania są ciekawe i ambitne, zadane zabawy pomysłowe, ale wymagają poświęcenia dwóch-trzech godzin dziennie tylko przedszkolakowi. A gdzie lekcje ze starszakiem? A gdzie praca? Obiad? Dom? No dobra, próbujemy. Na pierwszy ogień mamy się nauczyć o krowie: gdzie mieszka, co je, co nam daje, mamy też wyciąć kilka różnej wielkości kółek, złożyć je, posklejać, połączyć i ma nam wyjść piękna krowa. Tnę kółka, starszak skleja i usiłujemy rozpocząć edukację przedszkolną. Maluszka ma nas w nosie – woli puzzle. Kleimy, opowiadamy, w końcu proszę, by przyszła namalować krowie z kółek (całkiem ładna nam wyszła) łaty. Maluszka nie chce malować łat. - Powiesz chociaż jakie pożytki mamy z krowy” – pyta zrezygnowany starszak.

- Cyc – odpowiada maluszka. 

 

Poniedziałek 6 kwietnia, szczęście, drożdże

Od dziś wiem, co to wyjątkowe szczęście. Musiałam wyjść do biura. Nie mam daleko, 15 minut piechotą, ale za to po drodze jest inny spożywczak niż mój osiedlowy. Weszłam i zaniemówiłam: drożdże! Cały rządek równiutko ułożonych kostek! Piękne, świeże drożdże! Rozejrzałam się wokół, bo nikt się nie zabijał o nie, nikt nie wyrywał ich sobie z rąk. Rzut oka i wiedziałam, że nie mam konkurencji w sięganiu po drożdże, bo w sklepie oprócz mnie było tylko dwóch panów w średnim wieku, którzy kontemplowali wędliny. Nie mieli pojęcia, że deficytowy towar, za który w internecie babki płacą nawet 5 zł za kostkę (!), jest na wyciągnięcie ich rąk. Co za szczęście! – pomyślałam i bez namysłu włożyłam trzy kostki do koszyka. Już odchodziłam od lady z nabiałem, na której pyszniły się te luksusy, gdy przypomniał mi się teść rozżalony, że nie będzie jak upiec wielkanocnej baby. „Jestem w sklepie, są drożdże, wziąć wam?” – wyszeptałam do telefonu, by ci od wędlin nie słyszeli. „A nie ma ograniczeń na osobę?” – zapytał rezolutnie nauczony doświadczeniem reglamentacji towarów w PRL. Dopakowałam kolejne trzy kostki i poszłam do kasy.

- U was zawsze są drożdże? – zapytałam sprzedawczynię próbując ocenić rozmiar mojego łutu szczęścia.

- Skąd, pierwszy raz od dwóch tygodni przywieźli, a i to jeden kartonik. Za godzinę już nie będzie – odpowiedziała.

 

Środa 8 kwietnia, w wieżowcu nie pucują

Idzie Wielkanoc. Wcale nie czuję atmosfery świąt, pozostali domownicy też w tym temacie rozleźli. Żeby jakoś odmienić zamkniętą rzeczywistość myję okna, piorę firanki i ze zdumieniem zauważam, że w wieżowcu naprzeciw nikt tego nie robi. Zwykle jak ja pucowałam okna, to samo robiły 2-3 gospodynie z bloku naprzeciw. Po cichu rywalizowałyśmy, która się pierwsza uwinie.  Dziś pucuję sama. Wieczorem wszystko boli od wysiłku, ale na duszy wcale nie lżej.

- Jest źle, jest źle – słyszę, jak syn przed telewizorem komentuje wzrosty zachorowań. Ogląda z nami wiadomości, jest na bieżąco, nie ukrywamy przed nim zarazy.

Mąż na początku śledził prognozy zakażeń, ale już odpuścił. Skupia się na e-robocie, bo mają tam jakiś kryzys.

Dzwoniła znajoma, że dziki z małymi chodziły pod olsztyńskim ratuszem.

 

Piątek 10 kwietnia, dwa lizaki psa strażaka

Syn chce na Święta pstrąga i kurczaka. W naszym sklepie tego nie ma, idę do Biedronki. Gorąco, w maseczce ledwo oddycham. Słabo mi się robi, gdy dostrzegam kolejkę przed sklepem. W rządku stoi z 50 osób, każdy w oddaleniu od poprzednika przez co kolejka jest imponująco długa. Przepraszam synu, frykasów nie będzie, prędzej padnę niż dostanę się do środka. W piekarni bez kolejki udaje mi się kupić chleb, a w cukierni dwa lizaki w kształcie psa-strażaka z bajki, którą dzieci uwielbiają. Dobre i to.

Wracając wciągam ze skrzynki pocztowej prezent od miasta, wielorazowe maseczki. - Ale badziew, co? – krzyczy sąsiadka, która schodzi z góry i, jak widać, swój prezent już wyjęła. - Sztuczne to, brzydkie, wygląda się w tym jak z trupiarni – wylicza.

- Ale chroni, to lekarz wymyślił, żeby każdy w mieście dostał maseczkę. Może pani oddać komuś, kto będzie nosił czy do szpitala dać – podpowiadam.

- E, swoją chyba wywalę, wstyd to komuś oddawać – odpowiada.

Widziałam, że sąsiadka na ulicy zasłania usta czarną chustą, w ogóle nosi się na czarno.

 

Wielkanoc 12 kwietnia, w nocy policja nie łapie

Jest tak pięknie, ciepło i słonecznie, że wychodzimy na podwórko. Jesteśmy szczęściarzami, bo mamy kawałek swojego podwórka osłoniętego od innych domów i posesji. Każdy z naszych sąsiadów też ma swój kawałek. Dzieci grzebią w piaskownicy, gdy na swoją część podwórka przychodzi sąsiadka.

- Piekła coś pani? – pyta  i od razu dodaje, że ona wszystkie ciasta kupiła w naszym sklepie, bo się nie opłaci piec, jak kilogram każdego ciasta, czy to sernik, czy z kremem, kosztuje 20 zł. - A w ogóle to ja się spodziewałam, że wy wyjedziecie, że nie będzie was w święta – wypala szczerze.

- Jak mieliśmy wyjechać skoro nie wolno? – odkrzykuję z piaskownicy.

- A to nie widziała pani? Ci z wieżowców w środku nocy wyjeżdżali! Pakowali śpiące dzieciaki do fotelików, walizy i wio! W nocy policja nie łapie tak mocno. Nie wiedziała pani?

 

Środa 15 kwietnia, nie prasuję

Coraz częściej czuję się niedorajdą. Znajomi w sieci przechwalają się, jakie wspaniałe spektakle widzieli on-line, pokazują stosiki przeczytanych książek, góry przesłuchanych płyt, wnętrza ich szafy mogą stanowić wzorzec ładu doskonałego. Kwarantanna im służy. Mnie wiecznie brakuje czasu: po śniadaniu chciałabym zacząć pracować, ale najpierw trzeba nastawić obiad, który nie wymaga za wiele uwagi (brak czasu), do tego zobaczyć wykaz stron, jakie syn ma sam pod moim okiem przerobić (coraz tego więcej i więcej) i spisać mu je na kartkę, domyć Maluszkę po śniadaniu i pogrupować stertę puzzli, które zdążyła powywalać z pudełek, gdy sprzątałam talerze albo „realizowałem e-learning”. Podłoga w pokoju wiecznie w zabawkach, gdy zaczynam pracować, syn akurat nie umie czegoś zrobić, a gdy rozmawiam przez telefon, córka domaga się zmiany pieluchy, Świnki Peppy, albo krzyczy „dada!” co oznacza wyjście na podwórko. Gdy mówię rozmówcy „do widzenia” Maluszka krzyczy „papa!” Po obiedzie jest niemal identycznie. Z braku czasu przestałam prasować.  Załamana piszę koleżance, że nie ogarniam, że chyba jakaś jestem niezbyt dostosowana i w ogóle. Wysyła mi mema, jak wygląda kwarantanna bezdzietnych (książki, płyty, porządki, nauka języków), a jak tych z małymi dziećmi na karku. Ci drudzy marzą o tym, by w samotności zrobić siku. Cała ja.

 

Poniedziałek 20 kwietnia, Syzyf z błędem

Nasze uczenie zdalne coraz częściej przypomina pracę woła i chłopa, który motywuje biedne zwierzę bacikiem. - Machnij te ćwiczenia, to pograsz i nawet czekoladę ci dam, no dawaj synu, dawaj – mówię mając świadomość zgrozy tych słów. Widzę absurd tego, do czego syna zmuszam: jednego dnia uczymy się o samolotach, drugiego o statkach, potem o lesie, za chwilę o zasadach pisowni „samego h”. Żadna lekcja nie łączy się z poprzednią, żadnego pomysłu ani koncepcji, przypadkowość tematów aż bije w oczy. Dziś jednak syn ma dobry dzień – ma się uczyć o mitologii. Tak się składa, że to jego konik od roku, zna mity w kilku opracowaniach, wie który bóg był od czego, czym się różnili herosi od olimpijczyków, aż podskakuje z radości, że wreszcie coś w jego guście. Czyta i blednie.

- Mamo, przeczytaj to… – mówi pustym głosem, ale zanim docieram do stołu, przy którym pracuje wybucha: - Jak można napisać, że Syzyf był bogiem?! Był herosem?! Napisali, że bogowie byli źli, a Atena?! Co by jedli, jakby nie jej oliwki? Z Zeusa wariata zrobili, no sama zobacz! - macha podręcznikiem. Nie zauważył oburzony treścią, że ilustracja też mało antyczna…. Proszę, by w punktach spisał błędy i wysyłam nauczycielce. Nauczycielka odpisuje, że są różne wersje mitów i w podręczniku jest właśnie taki mit, jaki jest.  – Ale w żadnej wersji mitów Syzyf nie jest bogiem! – wścieka się syn.

 

Piątek 24 kwietnia, tęsknimy za panią Izą

Na naszej ulicy jest salon fryzjerski. Zawsze nas denerwowało, że jego klientki zastawiały wjazd w ulicę, teraz tęsknimy za panią Izą i jej maszynką. Wszyscy pilnie potrzebujemy fryzjera. Szukam w internecie kogoś, kto działa w podziemiu fryzjerskim. Niestety, pani Iza nie działa, a ci co działają, strzygą tylko stałych klientów, bo się boją, że nowi mogą być podstawieni, żeby wlepić 30 tys. mandatu. Wyglądamy jak mopy.

 

Wtorek 28 kwietnia, nie narażę Maluszki

Place zabaw omijam z Maluszką z daleka. Dziś się nie udało, znowu płakała. Tłumaczę, że plac zamknięty, bo choroba, a ona cała we łzach.

Dwie godziny po konferencji premiera dostaję smsa z przedszkola z pytaniem, czy chcę 6 maja posłać córkę na zajęcia. Marzę o tej chwili, ale…. Gdy zamykano przedszkola i szkoły było mniej niż stu chorych, teraz zakażonych jest kilkanaście tysięcy. Nikt nie powiedział, dlaczego przedszkola otwierają. Nikt mi, matce, nie powiedział, że to jest bezpieczne. Jestem u kresu sił, ale z powodu mojego zmęczenia i bałaganu w domu nie narażę dziecka. Odpisuję, że nie przyjdziemy do przedszkola.

 

Środa 29 kwietnia, dziki

Znowu dziki w centrum, całe stadko. Prezydent Grzymowicz tłumaczył dziś na sesji, że miasto ma klatki samołówki, ale nie ma kto odławiać, bo w czasie zarazy straż miejska już jemu nie podlega, tylko policji. Dziki mają swoją zarazę, my swoją. One chodzą po mieście całymi rodzinami, a my siedzimy w domu.

Syn pyta, czy dąb piszę się z dużej litery, bo e-pani kazała dzieciom napisać list do drzewa.

 

Autorka mieszka i pracuje w Olsztynie, jest uczestniczką Studium Reportażu przy Teatrze im. Stefana Jaracza. Z uwagi na treść e-dziennika nie zdecydowała się na ujawnienie tożsamości. Wpływ na tę decyzję miały przede wszystkim nieudane próby zmiany szkoły syna na bardziej wyspecjalizowaną w e-learningu.

Autor zdjęć: Maciej Jaźwiecki, fotograf, uczestnik Studium Reportażu przy Teatrze Jaracza.