Studium Reportażu przedstawia

"Studium Reportażu przedstawia"

Beata Szady,  Praca w teatr albo talent w czasach zarazy

Do celebrowania sztuki i odgrzebywania historii upodobali sobie stodoły. Scenografia chłopska, ale żaden to wiejski teatrzyk. Niby sielsko, ale tematyka trudna. Ewa i Robert Wasilewscy postanowili tworzyć teatr tożsamościowy – poprzez sztukę opowiadają o przeszłości Mazur i zadają pytanie: a ty kim jesteś?

Stodoła
Chochół. To tutaj latem 2017 roku na deskach stodoły wystawiono po raz pierwszy Bramę. To drugi spektakl zrealizowany przez Wasilewskich w tym miejscu, czwarty w ich dorobku. Stodoła jest pozostałością po Nadleśnictwie Chochół niedaleko mazurskiej miejscowości Świętajno. Dawniej była schronieniem dla koni pracujących w lesie. Nieopodal stała leśniczówka, która spłonęła w latach osiemdziesiątych XX wieku. Stodole udało się przetrwać. Budynek ma dwieście trzydzieści metrów kwadratowych, konstrukcję ryglową (układ drewnianych słupów i belek tworzących regularną kratownicę, której przestrzeń wypełnia cegła), dwie duże drewniane bramy, dachówkę i wymaga generalnego remontu. Mimo jej stanu w XXI wieku nadano stodole nowe życie. Dziś jest salą koncertową, galerią sztuki, a przede wszystkim teatrem.

Brama
Robert Wasilewski ukuł na potrzeby spektaklu Brama dwie nośne sentencje. Pierwsza: „Marzenia niestety się spełniają”. Druga: „Talent w czasach zarazy”. Brama to historia dwóch młodych biednych mazurskich talentów, samorodnych geniuszy artystycznych w czasie II wojny światowej. Michel jest multiinstrumentalistą – czegokolwiek się dotknie, na tym gra, ale najbardziej upodobał sobie skrzypce. Emma, jego siostra, jest malarką – fantastyczną, wychodzącą poza ramy. Ich talenty zwracają uwagę niemieckich władz powiatowych, którzy fundują rodzeństwu specjalne stypendium umożliwiające kształcenie się w wyższych uczelniach artystycznych Królewca. Egzaminy zdają celująco. Szkopuł w tym, że za chwilę – dokładnie 26 sierpnia 1944 roku – rozpocznie się bombardowanie miasta. Wielki świat młodych artystów, do którego ledwie co wkroczyli, wali się na łeb, na szyję i przestaje istnieć. Ciach! Tak właśnie często bywa z talentami w czasach zarazy.
Inspiracją dla Wasilewskiego były szczątki prawdziwej historii mazurskiego chłopaka z Jeleniowa (malarka jest postacią fikcyjną). Opowiedziała mu ją Greta Jasionowska – sąsiadka Burdinskich, kobieta dziś prawie stuletnia, o niebywałej trzeźwości umysłu. Teatralny Michel to jej brat.
– Utkwił mi w głowie jeden epizod z ich życia – mówi Robert. – Jak stanęli razem przed ogromną bramą Wyższej Szkoły Muzycznej w Królewcu – jedynej takiej uczelni w całych Prusach Wschodnich. Brama była monumentalna, dla nich niewyobrażalnie dystyngowana, szykowna, wielka. Greta Jasionowska akcentowała to mocno. Moim zadaniem było wyobrazić sobie, jak oni się dostają do tego wielkiego świata. I czym on dla nich jest.

Brat
I ja słyszę od Grety Jasionowskiej historię jej brata.
– On od dziecka grał. Do szkoły brał harmonijkę, w przerwie grywał, wszystkie dzieci się koło niego bawiły – mówi, przeglądając album rodzinny. – Tatuś kupił mu akordeon, ale najlepszy był ze skrzypiec. Jak miał egzaminy w Królewcu, to musiał na skrzypkach, po nutach. Egzaminy miał w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. Ja już wtedy wyjechałam z domu do pracy za Królewiec. Byłam blisko, więc na egzaminy poszłam z nim. Zdał najlepiej ze wszystkich. Za szkołę trzeba było płacić sto dziesięć marek. Mówię nauczycielowi z komisji, że nasz tatuś w lesie zarabia dziewięćdziesiąt, skąd wziąć pieniądze na szkołę? Powiedział, że nie mam się martwić, on już to załatwi. Brat dostał stypendium. Pięćdziesiąt marek płacił starosta, trzydzieści – Związek Młodzieży. Osiemdziesiąt marek to było coś! Tylko w zamian tatuś musiał podpisać deklarację, że po szkole brat wróci w rodzinne strony i będzie nauczycielem w Szkole Muzycznej w Szczytnie.
W czasie bombardowań Królewca bratu udaje się uciec do Niemiec. Już nie wróci na stałe do Jeleniowa. W Niemczech będzie zwykłym robotnikiem, a pogrywać na instrumentach będzie tylko w domu i u znajomych. Swoją rodzinną wieś odwiedzać będzie rzadko.
– Co tutaj przyjechał, to płakał. Tam musiał pracować na budowie, a tutaj byłby nauczycielem muzyki. Taka niesprawiedliwość losu – kończy Jasionowska.

Die Schule
Kobyłocha. Wieś turystyczna na Mazurach nazywana alternatywnie Kobylochą. W oficjalnych dokumentach figuruje pod tą pierwszą nazwą. Wśród lokalnej, szczególnie starszej, społeczności obowiązuje raczej ta druga. Ponoć jakiś urzędnik popełnił błąd w pisowni i tak już zostało. To tutaj mieszkają Wasilewscy – twórcy teatru.
Na pierwszym planie taras, w tle dom i las. Robert – drobny, siwy, często z mycką na głowie – siedzi przy stole. Ewa – w szerokiej sukience, z krótkimi włosami, w okularach – pędzi z truskawkami. (…)
To był rok 2012. Ich pierwszy spektakl. Niedaleko ich domu, na skrzyżowaniu stała dawniej szkoła. Powstała w 1906 roku, spłonęła czterdzieści lat później. Często chodzili na spacery koło tego miejsca. W głowie Roberta kiełkowała myśl.
– Pomysł był taki, żeby zrobić spektakl wspólnie z mieszkańcami Kobyłochy. Chcieliśmy postawić tę szkołę na nowo, ale nie wybudować, tylko przywołać historię, ożywić wspomnienia, zasiać ferment. Marzyliśmy, żeby ten teatr zaludnić rzeczywistymi postaciami związanymi z tym obiektem.
Złożyli wniosek do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Napisali w nim, że do współpracy zapraszają społeczność lokalną. Dostali dofinansowanie. Zaczęli działać.
Ewa:
– Okazało się jednak, że mieszkańcy Kobyłochy wcale nie są chętni. Nasz pomysł był… w sumie nie wiem jaki. Utopijny? W każdym razie wsi nie wydał się interesujący. I owszem – mieliśmy sporo osób, które współtworzyły ten spektakl, przedstawiały tę szkołę, ale byli to ludzie głównie ze Szczytna. Die Schule potraktowałam więc jako niepowodzenie. Ale teraz, kiedy nam to wychodzi, jest poczucie szczęśliwości i sukcesu, myślenie o niepowodzeniu minęło. Już o tym zapomniałam.

Dzika jabłoń
Po Die Schule ruszyła lawina. Robert Wasilewski co roku pisze nowy scenariusz, a Ewa – kolejny wniosek o dofinansowanie spektaklu (dlatego do tej pory wstęp był zawsze za darmo). Poza tym robią warsztaty aktorskie i scenograficzne. Do tworzenia teatru zapraszają zarówno aktorów laików, jak i tych zawodowych oraz reżysera. Taka jest koncepcja teatru Wasilewskich – żeby amatorzy grali z zawodowcami. Oprawą muzyczną zajmuje się cała ich rodzina. Robert gra między innymi na cymbałach, altówce i fletach pasterskich, Ewa i starsza córka Iga – na skrzypcach, młodsza Kaja – na klarnecie. Razem tworzą Rodzinną Kapelę Wasilewskich.
Drugi w dorobku Wasilewskich spektakl – Dziką jabłoń – grano w małej stodole w Jerutkach na Mazurach, która należy do Fundacji Kreolia – Kraina Kreatywności. Jej prezeska Joanna Gawryszewska – bardzo energiczna babeczka, pełna pasji, wielka społecznica, szalenie pomocna kobieta – robi wszystko, żeby ożywić małą wioskę Jerutki. To dlatego przejęła od gminy stodołę, a później budynek szkoły. W tym ostatnim mieści się obecnie Spółdzielnia Socjalna Bulwar, która serwuje obiady, w dawnym budynku gospodarczym funkcjonuje przedszkole, a stodółka jest Sceną pod skrzydłem.
Jerutki to miejsce mojego pierwszego zetknięcia z Wasilewskimi. Opowiada mi o nich Michał Szczerbic – scenarzysta Róży, reżyser Sprawiedliwego, producent – i daje do nich namiar. Panowie znają się dobrze – Wasilewski tworzył muzykę do jego filmu.
O Dzikiej jabłoni przeczytam w „Dzienniku Teatralnym”:

Opowieść mocno zakorzeniona w ludowej tradycji Mazurów nie jest pozbawiona trudnych momentów z historii tutejszej ludności. Wykorzenieni, poniżeni, dzicy. Dlaczego dzicy? Każdy chciał z tych ludzi stworzyć coś nowego, co w rezultacie sprawiło, że po dziś dzień tutejsi ludzie zastanawiają się, kim są. Niemcami? Prusakami? Przesiedleńcami z Kurpi i Mazowsza, a może zza Buga? W przedstawieniu szukamy odpowiedzi na te pytania.

Już mi się podoba.

Kłobuk
Na razie stoję w tłumie widzów przed stodołą w Jerutkach. Czekamy na sygnał, że możemy wejść do środka. Z głośników sączy się mowa mazurska. Kobieta tłumaczy nam, czym jest kłobuk. To dobre wprowadzenie do spektaklu, szczególnie dla tych, którzy mało wiedzą o historii i kulturze tych terenów.
Kłobuk, nazywany również latańcem, chobołdem, złym, z jednej strony był na usługach diabła, z drugiej zaś opiekował się gospodarstwem, jeśli jego właściciele o niego dbali (na przykład wystawiali mu na próg jajecznicę na boczku). Jak pisze Edward Cyfus, najcześciej przybierał postać zmokłej czarnej kury. Nie zabiegał o duszę człowieka. Za swoje usługi wymagał jedynie troskliwej opieki. Niektórym gospodarzom potrafił ukraść wszystko – zboże, słoninę, pieniądze, złote przedmioty, płótno – żeby zanieść to swoim żywicielom. Związek z kłobukiem zawsze był fatalny, bo nie udawało się rozejść w zgodzie. Szczęśliwy więc był ten, kto nigdy nie miał z nim do czynienia.
Wreszcie możemy wejść do stodoły. Miejsca niewiele. Ciemno. Tajemniczo. Intrygująco. Gdzieniegdzie tylko kolorowe światła. Zaczyna Katarzyna Siergiej: „Nie pluntać mi się tu! No!”. Pełne skupienie. W kłobuka wciela się Mateusz Witczuk. Wówczas oboje są aktorami Teatru Dramatycznego w Białymstoku (a reżyserem spektaklu jest Jacek Malinowski, dyrektor Białostockiego Teatru Lalek). Amatorzy raczej grają w scenach zbiorowych. Jednak kiedy oglądam młodego Adama Bocianiaka, nie wiem, do której grupy aktorów go przyporządkować: laików czy profesjonalistów. Kiedy grzmi ze sceny: „Ja myślę, że nic nie potoczyłoby się inaczej, i jeszcze ci to kiedyś udowodnię!”, jest tak przekonujący jak Dorota Sumińska broniąca zwierząt. I pyka fajkę, jakby miał w tym pięćdziesiąt lat doświadczenia. W oczy rzuca się też drobna i ruda Marta Szyszko, która dziś jest żoną Bocianiaka. Skacze, wymachuje nogami, trochę udaje pajaca, bo taka jej rola. W Dzikiej jabłoni nie pokazała swoich możliwości. Będzie miała okazję w kolejnych sztukach.

Aktorzy
Kiedy dwa lat później pytam Bocianiaków, co teatr Wasilewskich zrobił z ich życiem, Adam jest już studentem Akademii Teatralnej imienia Aleksandra Zelwerowicza w Białymstoku. Marta ciągle próbuje się dostać. Tematyka spektakli Wasilewskich to była dla nich nowość.
Marta:
– W domu nie pytałam o historię regionu, bo dziadkowie szybko pomarli. Nie słyszałam też o tym w szkole. Chociażby na lekcji historii brakuje treści regionalnych.
Potwierdzają to badania historyczki Izabeli Lewandowskiej zebrane w książce Historyczna świadomość regionalna. Z badań nad młodzieżą licealną Warmii i Mazur. Jednak mimo małego zakresu treści regionalnych realizowanych w szkołach „uczniowie najwięcej wiadomości dotyczących kultury i dziejów regionu uzyskują właśnie od nauczyciela podczas lekcji”. Czyli jeżeli w ogóle mówi się o historii tych terenów, to raczej nie w domu, a w szkole.
Adam przyznaje:
– Ze znajomymi nigdy nie zastanawialiśmy się, kim byli ci Mazurzy, jak to było dawniej. Dopóki Wasilewscy nie poruszyli tego w spektaklu, ta tematyka była mi obca. Ja nawet nie wiedziałem, co to kłobuk.
Z publikacji Lewandowskiej wynika, że młodzież licealna nie ma rozeznania w dziejach regionalnych, a także w kulturze i gospodarce regionu, nie zna też lokalnych postaci. Jeżeli chodzi o dziedziny historii, które interesują uczniów najbardziej, to różnica pomiędzy historią powszechną i historią Polski jest niewielka (sześćset siedemdziesiąt sześć wskazań do sześciuset trzech), jedynie historia regionu jest wybierana o wiele rzadziej (trzysta pięćdziesiąt osiem). Badania Lewandowskiej pochodzą z początku XXI wieku. Podobne przeprowadziła Janina Mazur w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Wynika z nich, że zainteresowanie historią regionalną było jeszcze niższe. Dużo niższe: w latach siedemdziesiątych – 8,5 procenta, w 1981 roku – 4,2 procenta.
Marta i Adam dopiero dzięki teatrowi usłyszeli o historii tych ziem (wtedy też Marta zaczęła wypytywać mamę o przeszłość swojej rodziny). W spektaklach nie wszystko rozumieli. Wtedy z pomocą przychodził Robert.
– Był dla nas chodzącą encyklopedią – przyznają Bocianiakowie.
Widzowie nie mają się już tak dobrze. Nie dla wszystkich sztuki są zrozumiałe. Brakuje bazy, backgroundu, podstawowych informacji. I to chciałaby zmienić Lewandowska jako specjalistka w dziedzinie edukacji regionalnej. Chciałaby, żeby więcej historii regionu było przekazywanej na lekcjach w szkole.
– Czy świadomość regionu rośnie? – pytam historyczkę.
– Nie. Raczej się zmniejsza, bo odchodzą osoby, które pamiętają czasy przedwojenne. Brakuje żywej historii, osób, które mogłyby ją przekazać. Studenci dzisiaj są trzecim pokoleniem tu urodzonym. Dla nich II wojna światowa czy przesiedlenia to jest głęboka historia.
Tym bardziej istotna jest działalność Wasilewskich. Ostatnio po raz pierwszy w swojej historii zorganizowali pokazy spektaklu tylko dla uczniów z regionu, wcześniej jeździli po szkołach z wykładami wprowadzającymi. Tym samym wcielili się w rolę nauczycieli.

Ein Volk
Spektakl Dzika jabłoń to dla mnie zderzenie dwóch światów. Bogdan i Sofía żyją na dobrze sobie znanej wsi mazurskiej pełnej tradycji, wierzeń i zabobonów. Są młodzi, zakochani, planują wspólną przyszłość. Śmierć Bogdana zwiastuje koniec starego świata. Wtedy powraca on – kłobuk – i sieje ferment. Przynosi nowe: cywilizację, technologię, ale też ideologię, która grzmi z nowoczesnego, jak na ówczesne czasy, radia. Ideologia hitlerowska ma tutaj posłuch. To właśnie w Prusach Wschodnich Hitler w latach trzydziestych ma największe poparcie. Trudno się dziwić, bo to za jego rządów pieniądze płyną tutaj szerokim strumieniem. Mazurzy są zadowoleni – po raz pierwszy są bliżej świata. Tak jakby bagna przestały istnieć. Człowiek z nowego świata mówi Sofíi: „Zamieszkam z tobą. Będziemy żyć jak nikt inny tutaj. Koniec z tą duchotą cuchnącą rybą […]. My jesteśmy stworzeni do wielkich rzeczy. Niebo spadnie, a my będziemy zapalać nowe słońca”.
Jednak wcale nie jest łatwo uwieść Mazurów. Przynajmniej na to wskazuje spektakl. W którymś momencie z trzewi wydobywają się ich pragnienia i wierzenia. W sercu trzymają tradycję. Sofía, zbierając żurawinę, nie może – zgodnie z przesądem – rzucić butem przez lewe ramię, bo jest boso. Dziadek jak zwykle czyta Poradnik na dni szczęśliwe. Mazurzy lękają się tego, co nowe. W związku z koleją pytają: „A oczy oślepną, jak się pojedzie koleją, czy nie?”. Takie mają pytania, lęki, tradycje. Oto oni.
A człowiek z innego świata, który przyszedł tutaj wraz z nową ideologią, wykrzykuje: „Mazurski bełkot! Wy tutaj wszyscy nie zasługujecie na naszą pomoc. Grzebiecie się w tych swoich bagnach i piachach i wyciągacie nic niewarte historie. A wszystko mi jadno! A gówno! A ide se! Tyle tylko potraficie. Chołota! […] Wypalimy te mazurskie plugastwo. Do korzenia!”. I przegania Mazurów, bo przecież oni nie pasują do hasła „Ein Volk, ein Vaterland!” (Jeden naród, jedna ojczyzna). Więc Mazurzy biegają z walizkami w tę i we w tę i zastanawiają się, kim są.
Nie udaje się wypalić korzeni. Przynajmniej w spektaklu. Drzewo życia – dzika jabłoń – nie pozwala odejść dawnemu światu. A kolejne pokolenie Mazurów czyta Poradnik na dni szczęśliwe.

Regionalizm
Komentarze po spektaklach bywają różne. „To swoista lekcja historii, bo nawet ludzie stąd nie znają przeszłości tych ziem”, „Ten teatr nie tylko uświadamia, ale i rozładowuje emocje. Taki cel sztuki – łagodzić obyczaje”, „Mam nadzieję, że te spektakle pozwolą nam łatwiej odbudować tożsamość”, „Niepokoi mnie w tych sztukach nastrój mazurskiej idylli”, „O co w tym chodzi? Jaki kłobuk?”
Ewa Wasilewska:
– Nikt do tej pory nie robił tutaj teatrów w takiej formule. Ludziom to się kojarzy z jakimś teatrzykiem, a to są poważne kwestie. Nawet jak się nie zrozumie, to cała ta sceneria, muzyka, klimat budzą emocje. To wystarczy.
Robert Wasilewski:
– Nie wiem, w jakim momencie dziejowym jesteśmy teraz. Wydaje mi się, że w dobrym. To jest krzywa rosnąca. Widzimy to nie tylko po teatrze, ale też, powiem obrazowo, po nagłym zachłyśnięciu się regionalizmem przez nas, tutaj mieszkających. My robimy to od dawna. Mogę powiedzieć, że do pewnego momentu byliśmy osamotnieni. Niewiele było osób, które próbowały grzebać w tkance historycznej. Teraz widzę, że mnóstwo ludzi się tym zajęło. Z jednej strony widzę to zjawisko, z drugiej zaś nadal uważam, że nie ma tego wrośnięcia w region.
Po sztukach podchodzą ludzie. Różni. Na przykład Niemcy stąd, którzy akurat są na wakacjach. Budzi to ich przeszłość. Zaczynają wspominać. Stają się sentymentalni. Mówią, że są to potrzebne rzeczy. Przychodzą też młodsi i nie potrafią powiedzieć, co przeżyli.
– Podszedł do mnie wczoraj czterdziestoletni facet i mówi: „Musiałem wyjść w trakcie. Coś pękło” – mówi Robert. – Ryczał jak bóbr. Ja z nim.

Kim jesteś?
Wasilewscy teatr tożsamościowy robią również dla siebie. Dzięki niemu chcą bardziej wkopać się w tę ziemię.
Ewa:
– Potrzebuję utożsamienia się z tym terenem.
Robert:
– Odkrywając lokalne opowieści, próbujemy zrozumieć, gdzie jesteśmy.
Robert pochodzi z Warszawy, choć wychował się w atmosferze gór (dlatego mówi, że jest zgórwielem). Ewa jest stąd. Jej historia jest dość typowa dla tych terenów. Urodziła się na Mazurach jako pierwsze pokolenie w rodzinie, ale korzenie ma wileńsko-kurpiowskie.
– Moja mama jest z Wileńszczyzny. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym roku przyjechała tutaj z rodziną bezpośrednio z Syberii. Miała trzynaście lat. Osiedlili się w Szczytnie. Ojciec pochodził z północnego Mazowsza. Czyli z biedy. Tutaj się poznali. I choć urodziłam się tutaj, ewidentnie czuję, że jestem bardzo mocno z Wileńszczyzny, o której dziadkowie i mama ciągle opowiadali. Kurczę, no nie mam poczucia tej ziemi… I wydaje mi się, że nigdy go mieć nie będę.

Dyskusja
Tradycją stało się, że po każdym spektaklu Wasilewskich jest spotkanie twórców z widzami. Chętnych do wzięcia w nich udziału jest coraz więcej. Nie są to słodkie rozmowy, tylko rzeczowa wymiana myśli. Po premierze Bramy zażarta dyskusja trwała ponad godzinę.
Głos pierwszy:
– Jadę na Mazury, żeby szukać jakiegoś odprężenia, a tutaj się nie da. Taka ciężka tematyka. To, co porusza pan w sztuce, jest nam, Mazurom, może źle powiedziałem – ludziom wychowanym na Mazurach, bo Mazurów de facto już nie ma, ani Warmiaków – dobrze znane.
Głos drugi:
– Mój dziadek przybył na te tereny, kiedy nastała tu Polska. Jako dziecko słyszałam tylko o tym, że ktoś po wojnie przyszedł tu mieszkać. Wśród znajomych mojego dziadka wszyscy skądś przyszli. Opowiadano, że domy były puste, szukano pracowników, więc ludzie przychodzili. Ale nikt nie mówił, kto przedtem w tych domach mieszkał. Dopiero niedawno zaczęłam tę wiedzę zgłębiać. To jest ważne, żeby mówić o tym, co było przed.
Rozmowa nabiera ostrości.
Głos trzeci:
– Sztuki są skupione na Mazurach. We wszystkich trzech spektaklach, które widziałem, ten świat zewnętrzny jest taki bardzo, bardzo jednoznacznie zły, jakby grubą kreską rysowany.
Głos czwarty:
– Najważniejsza rzecz, i to do Roberta: niepokoi mnie w tych sztukach to, że Mazury są taką idyllą, że tutaj mieszkają sami dobrzy ludzie, życie płynie, przychodzi obcy i to rozwala. Ja kocham tę mazurską idyllę, jestem nią zafascynowany, badam ją tak jak i Robert, szukamy podobnych rzeczy, ale nie da się ukryć, że to, co się dzieje tutaj w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku, jest także winą ludzi, którzy tutaj mieszkają. I nieważne, czy oni mają polskie nazwiska, czy przyszli tutaj trzysta czy czterysta lat temu.
Robert:
– Dla mnie jest pewne, że losy zwykłych ludzi są proste. Chciałbym, żeby to zabrzmiało i wybrzmiało: to, co jest prawdą, jest prawdą, to, co jest złem, jest złem, to, co świństwem, jest świństwem. Ważne są rozmowy sąsiedzkie, które stabilizują normalność życia. Są to rozmowy o żonach, o hemoroidach, o bimbrze, który się nie udał, o tym, że jak Kopkowej krowa zadarła w piątek ogon, to w niedzielę jej opadł. To jest takie proste życie, które nie ulega głębszej deformacji, o ile nie ma zewnętrznej siły. Dla mnie to jest prosty mechanizm: są dwie strony – ja i sąsiad – i my sobie damy radę. Ale jak nam trzeci zacznie mieszać, napuszczać, judzić, wykręcać rzeczywistość, to nam się robi wojna. Celowo przerysowuję to zewnętrze, żeby pokazać, że całym złem tego świata dla mnie jest ta siła, która próbuje destruować, która próbuje fałszować normalne relacje ludzkie.
Głos piąty:
– Ja rozumiem, że rozmawiamy o stereotypach. Tak widzę tych bohaterów – oni są stereotypowi. Ten stereotyp też nie bierze się znikąd. On jest chyba wszechobecny. Mówię tutaj o takim stereotypie jak Rusek, Niemiec, Żyd. Kwestia zarzutu to pytanie o naszą odpowiedzialność: na ile my, powielając te stereotypy, je umacniamy?
Głos szósty:
– Taka rola widza, żeby pokazywać możliwe odczytania. Wydaje mi się, że to, co się dzieje tutaj, ma funkcje nie tylko teatralne. To jest nie tyle odtwarzanie tożsamości, ile jej budowanie na nowo. Ale dlaczego budujemy tę tożsamość na antyniemieckości czy antyrosyjskości? Ja rozumiem, że z perspektywy całej sztuki to są obrzeża zupełne, ta antyniemieckość i antyrosyjskość, ale one, szczególnie zarysowane tak grubą kreską, pokazują, że my się świetnie czujemy, byleby ten świat zewnętrzny do nas nie docierał.
Głos siódmy:
– To, co Robert próbował pokazać, przynajmniej ja to tak odbieram, to jest wycinek. To będzie niedoskonałe, bo zależy od tego, kto na to patrzy, jaką ma wiedzę historyczną, jakie ma podejście do różnych tematów. Niemiec na pewno by to przedstawił inaczej, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ale to nie jest film dokumentalny, tylko sztuka, za którą chciałbym serdecznie podziękować.
Robert:
– A ja powiem tak: ludzie starsi potrzebują przepracowania. Róża Wojciecha Smarzowskiego to jest za mało, by taką terapię zastosować. Powinniśmy o tym rozmawiać. Z tego właśnie budzi się zalążek tożsamości. Nie zbudujemy nic, jeżeli zostawimy to z tyłu i będzie to tkwiło jak kolec w sercu.

Róża
Wiele tematów jest jeszcze nieprzepracowanych.
W Róży z 2011 roku pojawia się niejedna scena gwałtu. Zarówno zbiorowego, jak i indywidualnego (głównie w przeraźliwie pustym domu tytułowej bohaterki). Róża, żeby ustrzec swoją córkę przed tymi bezeceństwami, ukrywa ją na strychu. Sama w wyniku gwałtów umiera.
Kiedy Michał Szczerbic przygotowywał się do pisania scenariusza tego filmu, chciał z kobietami stąd porozmawiać o gwałtach. Odbił się od ściany. W jednym z wywiadów mówi: „To jest tak silne wyparcie ze świadomości tego, co było, że one nie chcą nie tylko o tym mówić, ale nawet pamiętać. Jedyne, co słyszałem, to tyle, że nie ma o czym mówić”.
Prusy Wschodnie były pierwszym terytorium niemieckim, na które wkroczyła Armia Czerwona. Co prawda żołnierze gwałcili z równą intensywnością także w innych regionach, idąc na Berlin, bez względu na narodowość kobiet, jednak to tutaj poprzez gwałty po raz pierwszy mogli pohańbić naród niemiecki. Siła tego odwetu była więc potężna.
Herbert Reinoss w książce Nie było powrotu. Wspomnienia wypędzonych pisze o tym, że do mundurów rosyjskich żołnierzy wkładano ulotki, na których można było przeczytać: „Zabijaj, zabijaj, zabijaj. To, co żyje, i to, co jeszcze się nie narodziło. Gwałtem złamcie dumę germańskich kobiet. Niechaj one będą dla was sprawiedliwym łupem”. Według Reinossa było to orędzie Ilji Ehrenburga, rosyjskiego pisarza i publicysty, choć on sam zaprzecza, jakoby nawoływał rosyjskich żołnierzy do zabijania, gwałtów, „zdeptania rasowej pychy niemieckich kobiet i traktowania ich jak wojenny łup”. Stalin natomiast w rozmowie z Milovanem Djilasem usiłuje zbagatelizować sprawę gwałtów, nazywając je „uciechą żołnierską”.
O gwałtach opowiada mi profesor Hubert Orłowski:
– Mojej mamy nie zgwałcono, ale po latach dowiedziałem się, że moją matkę chrzestną tak. To jednak było na tyle wstydliwe, że tego się nie mówiło. Może w społecznościach miejskich ta odwaga czy próg wrażliwości były inne albo było inne rozumienie – że mi wyrządzono krzywdę. Na wsi myślało się tak: skoro mnie to spotkało, to musiałam być jakoś w to zaplątana, w jakiś sposób winna, więc lepiej o tym nie mówić.
O gwałtach opowiada też Greta Jasionowska z Jeleniowa. W 1945 roku miała dwadzieścia dwa lata. Jej czerwonoarmiści nie zgwałcili i może tylko dlatego ma odwagę poruszyć ten wątek.
– Mieszkaliśmy na skraju wsi, w lesie, ale i tam nas znaleziono. Mama schowała mnie w piwnicy. Starszej siostry już nie, bo ona miała małe dziecko i gdyby zaczęło w piwnicy płakać, kryjówka by się wydała. Wszystko słyszałam – mówi ściszonym głosem.
Jeszcze nigdy kobiety nie starały się wyglądać tak staro i brzydko. Na każdym kroku były narażone na niebezpieczeństwo. Nieustannie ich szukano. Zaglądano do wszystkich schowków w szopach i stajniach. Aż dziw bierze, że w domu Grety nie zajrzano do piwnicy albo że mamę Adi Burdinski wystarczyło schować za szafą. Nocne łomoty w drzwi i okna były na porządku dziennym. „Frau, komm!” – to zdanie stało się powiedzonkiem nawet w zabawach dzieci, które często musiały się przyglądać aktom gwałtu. Dlatego stanowi on traumę nie tylko dla kobiet, ale również dla nich.
Jak pisze Reinoss, dramat gwałtów jest tym istotniejszy, że w tamtych czasach obowiązywały inne zasady moralne i seksualne. Zamężna kobieta, zgwałcona przez obcego mężczyznę, do tego przez żołnierza wrogiej armii, czuła się zbezczeszczona w dosłownym znaczeniu tego słowa. Chociaż sama nie ponosiła żadnej winy, była to dla niej hańba. Tylko w ten sposób wyjaśnić można liczne samobójstwa, do których dochodziło po gwałtach. Także przypadki, gdy mężowie usiłowali bronić żon, kończyły się z reguły śmiercią mężów i stanowiły powód odbierania sobie życia przez kobiety.

Orłowski w tekście Niepełny alfabet pamięci. Prusy Wschodnie w niemieckiej literaturze powojennej pisze: „Należy zgodzić się z interpretacją publicystki Freyi Klier, która w gwałtach dopatruje się wyjątkowego charakteru deprywacji, wynikającego z powszechnego pojmowania gwałtu jako piętna hańby”. To stan, w którym ofiara gwałtu nie jest w stanie zaspokoić istotnej potrzeby psychologicznej bądź biologicznej.

Freya Klier, dysydentka z NRD, usiłowała dotrzeć do pokładów traumatycznej pamięci tych kobiet, które gwałcono, często deportowano do lagrów, i które przez dziesiątki lat nie chciały ani nie mogły artykułować tego publicznie. Doszła do wniosku, że to gwałt najdotkliwiej narusza prywatną sferę człowieka, najbardziej intymne pokłady jego tożsamości – pisze Orłowski.

To dlatego Michał Szczerbic nie był w stanie wydobyć z mazurskich kobiet żadnych tego typu historii.

Bo jestem stąd
W 2014 roku powstaje film dokumentalny Grzegorza Linkowskiego Bo jestem stąd ze specjalnym udziałem dziennikarza Krzysztofa Ziemca. Wypowiadają się w nim również rdzenne mieszkanki Warmii i Mazur zgwałcone przez czerwonoarmistów. Mówią po polsku lub niemiecku (większość z nich wyjechała do Niemiec), rodzą słowa powoli, ale spokojnie. Wszystkie godzą się pokazać swoją twarz przed kamerą i być podpisane z imienia i nazwiska. Wszystkie opowiadają o samym akcie gwałtu, ale nie wspominają o hańbie, upokorzeniu, zbezczeszczeniu.
Maria Anielska, mieszkanka Olsztyna, mówi:

To jest jak film dokumentalny. Wszystko mogę powtórzyć w kolejności, co wtedy przeżyłam. Wyrwali mnie z rąk mamy. Krzyczałam, zabrali mnie do drugiego pokoju. Siostrę też. I cała gromada, jeden po drugim. Ja byłam tak zaszokowana, tak półprzytomna. Ja nie potrafiłam… I kiedy to było po nocach następne dwa tygodnie… To jest zawsze tak, tego się nie… I człowiek zadaje sobie pytanie: jak można tak postąpić?

Elisabeth Wodniczak z Gelsenkirchen mówi tak:

To były takie bandy. Najpierw wszystko demolowali, a później robili złe rzeczy. Moją mamę wzięli do piwnicy. Mnie też wzięli w izbie. Ja nie miałam wcześniej doświadczeń seksualnych. Leżałam sztywno, jak długa na łóżku. A co on tam robił, tego nie pamiętam. Myślę, że w takim momencie nie można w ogóle o niczym myśleć.

W pracy nad filmem pomagał Edward Cyfus (jest też jednym z jego bohaterów). Maria Anielska z Olsztyna jest jego znajomą. To on prosi ją, żeby opowiedziała o traumie przed kamerą. Jakiś czas po filmie kobieta mówi mu: „Miesiąc nie jadłam i nie spałam. Dziękuję ci, bo spadł mi kamień z serca, ale nigdy więcej nie wracajmy do tego tematu”.

Dzieci gwałtów
Jeszcze mniej przepracowany jest temat dzieci rodzonych z gwałtów. W filmie Bo jestem stąd wypowiada się Olga z Olsztyna. Nie podaje nazwiska ani nie pokazuje twarzy. Nie jest też dzieckiem powstałym z gwałtu. Opowiada historię rodzinną, o której dowiedziała się przypadkiem:

Babcię zgwałcili rosyjscy żołnierze i tak zostaje poczęty mój ojciec. Tata jest osobą skrytą i to cierpienie nosi w sobie, czuje się gorszy. Być może nawet czuje, że nie należy do rodziny w stu procentach. On ma problemy z relacjami międzyludzkimi, z okazywaniem uczuć. Usłyszał, że jest dzieckiem gwałtu od siostry babci, też zgwałconej w czasie wojny. Ona również nosi w sobie wielki ból. Może mówiąc mu, próbowała pomóc sobie. Kiedy dziadek się o tym dziecku dowiedział, zniknął na parę dni. Rodzina mówiła mu, żeby starał się zaakceptować tę sytuację. Ostatecznie uznał to dziecko i wychowywał jak swoje. Te cierpienia i to, że to dziecko jest tak naprawdę dzieckiem wroga, też było dla niego obciążeniem.

Krzysztof Ziemiec pyta, czy cała ta sytuacja ma dla dziewczyny duże znaczenie. Olga odpowiada: „Jest takim piętnem. Ale to jest krew mojego ojca, a ja mojego ojca kocham i szanuję. To jest dla mnie ważne, a tamta sprawa mniej”.
W czasie pracy nad książką poznaję dziecko gwałtu. Tak przynajmniej mówi mój informator.
– Wszyscy we wsi wiedzą, że jest on dzieckiem gwałtu, ale o tym się nie mówi. To są tajemnice typu mordy w Jedwabnem – wszyscy wiedzą, ale jest zmowa milczenia. Temat niewygodny. Takie sprawy często wypływają przy kieliszku, w czasie pijackich imprez.
Do dziecka gwałtu, dziś już starszego mężczyzny, przychodzę z ulicy. Mówię, że piszę książkę i szukam dawnych historii. Rozmawiamy o wszystkim, tylko nie o gwałcie. Dobrze nam się gawędzi. Dziecko gwałtu jest otwarte i towarzyskie. Po kilku spotkaniach pytam, czy jest dzieckiem gwałtu, jak mówią we wsi. Wszystkiemu zaprzecza.

Fragment „Wiecznego początku”, premierowej książki Beaty Szady o Warmii i Mazurach. Autorka jest uczestniczką Studium Reportażu przy Teatrze Jaracza w Olsztynie.
https://czarne.com.pl/katalog/ksiazki/wieczny-poczatek

Beata Szady – dziennikarka i wykładowczyni akademicka. Autorka książki Ulica mnie woła. Życiorysy z Limy. Publikowała w „Dużym Formacie”, „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym” i „Piśmie”. Uczestniczka Studium Reportażu przy Teatrze Jaracza w Olsztynie.

Właśnie zbiera materiał w Kolumbii do kolejnej książki. Oto co nam przysłała kilka dni temu.
Koronawirus dopada mnie w Cartagenie de Indias na wybrzeżu karaibskim. To tutaj słyszę o pierwszych jego przypadkach w Kolumbii. Razem z Kolumbijczykami zastanawiamy się, jak zareaguje rząd - zbagatelizuje sprawę czy weźmie się ostro do roboty. Kolumbijczycy stawiają na pierwszy scenariusz. Mówią, że dla rządu najważniejsza jest gospodarka. Nie pozwoli on, żeby leciała na łeb na szyję z powodu jakiegoś wirusa. Rozmawiamy w czwartek, 12 marca. Właśnie rozpoczął się w mieście Międzynarodowy Festiwal Filmowy, ma trwać do poniedziałku. W piątek trzynastego w południe pierwszy seans się odbywa. Przed 15. jednak zamykają festiwal. Z jednej strony szkoda – tyle świetnych filmów do obejrzenia (w tym polskie „Boże ciało”), z drugiej – to znak, że rząd działa. Właśnie zakazał zgromadzeń powyżej 50 osób.
Rząd kolumbijski pozytywnie zaskakuje. Widać, że nie chce powtórzyć scenariusza europejskiego. W niektórych kwestiach wykazuje dużo większą przezorność aniżeli polski. Na przykład studentom kolumbijskim ściąganym z Chin nakazał miesięczną kwarantannę w zamkniętym ośrodku. W Polsce wystarcza 14 dni.
Cartagena de Indias szybko zamyka ważny dla tego regionu port. To tutaj kilka dni wcześniej zacumował ogromny statek pasażerski, który przywiózł do miasta pierwszy przypadek koronawirusa. Oczywiście z Europy.
W czasach zarazy ludzie chodzą po ulicach, jak chodzili. Jedynym śladem, że coś wisi w powietrzu, są maski na twarzach niektórych przechodniów. Poza tym jest normalnie. Ludzie chodzą do pracy, posyłają dzieci do szkoły, spotykają się ze znajomymi. Uczestniczą we mszy, ale ksiądz podaje im opłatek na rękę, a nie jak wcześniej do ust. Galerie handlowe i sklepy są otwarte, ale przed wejściem do supermarketu trzeba zdezynfekować ręce. Półki są pełne, ludzie nie robią zapasów, ale sprzedawcy przywdziali maski, podobnie jak kierowcy taksówek i autobusów. Sporo uniwersytetów zawiesiło jednak działanie. Zamknięto teatry, kina, muzea, biblioteki. Odwołano koncerty i rozgrywki ligowe w piłce nożnej. Kraj powoli zamiera. Ale na ulicy nie widać paniki. Ulica żyje. I się uśmiecha.
Pięćdziesiąt cztery. Tyle w Kolumbii stwierdzono przypadków koronawirusa do 16 marca 2020 roku. Ofiar śmiertelnych brak.

Beata Szady, Kolumbia