Zapiski z Teatru w Olsztynie II

"Zapiski z Teatru w Olsztynie II"

Polski los


Zezowate szczęście – to są słowa jak klucze. Może należy zostawić na boku pytanie o to, czy kojarzy je młode pokolenie widzów, bo z rozpoznaniem nie tak głośnych nazwisk, jak Jerzy Stefan Stawiński i Andrzej Munk ma dziś problem. Może łatwiej mu będzie z Jerzym Stuhrem, który po latach od kreacji Bogumiła Kobieli zagrał Jana Piszczyka w nieudanym filmie Jana Kotkowskiego „Obywatel Piszczyk”, raz na jakiś czas pokazywanym w telewizji. Może należy zatem przypomnieć sobie oczywistą oczywistość, że mamy jeszcze w Polsce odrobinę inteligencji, a ona swe intelektualne doświadczenia przekazuje z pokolenia na pokolenie, więc „Zezowate szczęście” Munka z Kobielą w roli Piszczyka to nie jest jednak archeologiczne wykopalisko, ale część polskiej świadomości. Jedną z ról teatru jest zderzać z tą świadomością widzów, wydobywać z niej ważnych, nieoczywistych bohaterów, a jako taki Piszczyk sprawdza się jako mało kto. Dlatego dobrze, że na afisz olsztyńskiego Teatru Jaracza trafiła nowa adaptacja „Sześciu wcieleń Jana Piszczyka” Stawińskiego. Tym bardziej, że to opowieść na każde czasy, a przy tym komedia. Bardzo dobra komedia.
„Zezowate szczęście Jana Piszczyka” to wspólne dzieło twórców bardzo różnych pokoleń. Odpowiedzialna za adaptację Daria Kubisiak to artystka młoda, z Rudolfem Zioło pracowała przy szczecińskim „Królu Edypie” według Sofoklesa i zrealizowanym w Sosnowcu spektaklu „Tartuffe”, opartym na sztuce Moliera, a także w olsztyńskim „Na tropach Smętka” zbudowanym  z twórczości Melchiora Wańkowicza. Rudolf Zioło natomiast to już klasyk. Jego „Księżniczkę Turandot” Gozziego przygotowaną w krakowskim Starym Teatrze pamiętam do dziś, choć minęły z górą trzy dekady. Podobnie z najważniejszymi inscenizacjami z Teatru Powszechnego w Warszawie, by wymienić tylko „Wujaszka Wanię” Czechowa oraz „Wariacje Goldbergowskie” Taboriego. Decyzja, by to on wyreżyserował przedstawienie na bazie tekstów Stawińskiego wydaje się absolutnie zrozumiała. To jest literatura jakby skrojona pod gust i ton tego artysty, z upodobaniem łączącego wysokie z niskim, tworzącego na przecięciu tonu serio i groteski. Z sukcesem inscenizował przecież Zioło choćby „Psie serce” Bułhakowa, szukając objawów potworności totalitaryzmu w pozornie zwyczajnym oswojonym świecie.
Z „Zezowatym szczęściem” jest nie bliźniaczo, ale jednak podobnie. W rysowanej grubą kreską, nie rozgrzeszonej do końca, ale przecież bliskiej nam postaci Piszczyka jest coś z polskiego everymana, w którym, nie pytając go o zdanie, odbija się Historia. Piszczyk chce żyć – po prostu, najzwyczajniej w świecie, bez spektakularnych wzlotów i jeśli się da bolesnych upadków. Jest małym człowieczkiem, powodowanym instynktem przetrwania. Dopiero potem świadkiem Historii, kameleonem czy też Zeligiem przybierającym barwy ochronne w obliczu zagrożenia. Ma przy tym Piszczyk coś z polskiego Szwejka, z czym Ziole powinno być szczególnie po drodze.
W oryginale Piszczyk spowiada się ze swych przypadków naczelnikowi więzienia po odbyciu wyroku. W olsztyńskim przedstawieniu naczelnika zastąpił Profesor (Wojciech Rydzio), który podchodzi do Jana z wiedzą przynależną nam współczesnym. Siedzi w ogromnej kartotece, wśród regałów, gdzie kiedyś były akta. Jest więc jak kustosz w czymś na kształt archiwum pamięci i z owej pamięci wywołuje Piszczyka i innych uczestników jego przygód.
Z takim ustawieniem postaci i zdarzeń wiąże się podstawowy problem inscenizacji Rudolfa Zioło. Nie wiadomo bowiem do końca, w jakim czasie się znajdujemy i jaki status mają bohaterowie. Odebranie realistycznych barw ich perypetiom zmiękcza je, wrzuca w sferę obojętności. Nie pomaga w tym również adaptacja Kubisiak, gdyż wyraźnie nie znalazła ona klucza do utworu Stawińskiego. Porusza się po historii Piszczyka ruchem konika szachowego, od zdarzenia do zdarzenia, od epizodu do epizodu. W efekcie spektakl wydaje się letni, pozbawiony znaczeniowego dociążenia. Poszczególne fragmenty bywają nawet zabawne, ale nie układają się w spójną opowieść. Tracą też na tym aktorzy w rolach drugoplanowych. Pojawiają się i znikają, nie mając większych szans na zbudowanie krwistych sylwetek postaci. Zwykle więc, pozbawieni oparcia w reżyserze, skupiają się na jakimś powierzchownym drobiazgu – geście, ruchu, sposobie mówienia. To działa, ale w bardziej sprzyjających okolicznościach można było liczyć na więcej.
Olsztyńskiego „Zezowatego szczęścia Jana Piszczyka” broni uczciwe podejście do tematu, aktorski zespół Jaracza, pomysł, by w wizualizacjach zwielokrotnić główne postaci, wskazując, że i Piszczyk i Profesor mogą zmieniać twarze, wcielać się choćby w któregoś z nas. Jeśli jednak mimo zastrzeżeń warto zobaczyć przedstawienie, a tak właśnie jest, to przede wszystkim ze względu na tytułową rolę Grzegorza Gromka. Świetny aktor zawierzył sile transformacji, aby na dwie godziny na naszych oczach przeistoczyć się w Piszczyka. Zaczął od wyglądu, od bródki, zarostu, rozwichrzonych loków na łysinie, potem dołożył drobny kroczek, lekko zachrypnięty głos, setki ledwie zauważalnych nerwowych gestów. Wreszcie pozwolił, by Piszczyk zawładnął nim od środka, by stać się niewielkim mężczyzną, który nie wie, co przyniesie kolejny krok, a jednak jakimś cudem utrzymuje się na powierzchni. Zrobił to wszystko Gromek niemalże niezauważalnie - do tego stopnia, że jego przemianę w Piszczyka przyjmujemy jako oczywistość. Pan Piszczyk chodzi więc po olsztyńskiej scenie i co w tym dziwnego? Fantastyczna rola.


Jacek Wakar