Zapiski z Teatru w Olsztynie III

"Zapiski z Teatru w Olsztynie III"

Jacek czyli Dawid. Dawid czyli Jacek


Fajnie przedstawienie niedawno widziałem w olsztyńskim teatrze. Skromne niemal do granic możliwości. Kilka sprzętów, jak to w lekarskim gabinecie. Parawan, fotel ginekologiczny, odkurzacz, biurko, drzwi. I trzy, a nawet – jak się w końcu okaże – cztery telefony. Półtorej godziny, wciąż te same światła, zero muzyki. Śmieszne, chwilami upiornie zabawne. Chwilami jednak ów śmiech jakby zawieszające, by nie zatracić się do końca w jednoosobowej farsie. Bo to jest farsa, a jednocześnie monodram. Jeden aktor musi zaangażować uwagę widzów na rzeczone dziewięćdziesiąt minut. Robi, to choć nie używa nachalnych sposobów. Na koniec zaś śmiech zastępuje prawdziwe wzruszenie. Nadchodzi chwila prawdy i szansa na uleczenie własnego małego świata. I bezdyskusyjne zwycięstwo bohatera, choć z konieczności odniesione na odległość. Widziałem ludzi, którzy ukradkiem ocierali oczy. Ja nie, choć byłem niebezpiecznie blisko.
Fajne przedstawienie. Nie żeby wybitne, nie jakoś szczególnie ważne, nie zmieni biegu świata, teatru w ogóle ani teatru w Olsztynie. Fajne, bo blisko człowieka. Normalne, sympatyczne. Uśmiechające się do publiczności jakoś tak delikatnie, bez wdzięczenia i zabiegania o poklask. Poszedłbym jeszcze raz, gdyby się przydarzyła okazja.
Fajne przedstawienie nazywa się „Lekarz na telefon”, powstało według sztuki Borbali Szabo. Nic o niej nie wiem, w wydanym przez Agencję Dramatu i Teatru tomie „Wróg publiczny i inne dramaty węgierskie” czytam, że ma lat czterdzieści z hakiem, pisała bajki dla dzieci, rzeczy dla dorosłych, regularnie współpracuje z kabaretem. „Lekarz na telefon” to – jako się rzekło – farsa na jednego aktora bądź jak kto woli monokomedia. Przysięgam, nie przypominam sobie niczego podobnego ani w historii światowej dramaturgii ani wśród tekstów współczesnych. A już na pewno czegoś takiego nie widziałem na polskich scenach. Teatr Jaracza otwiera zatem drzwi także dla innych.
Maleńkie przedstawienie powstało z inicjatywy aktora Dawida Dziarkowskiego. Najpierw próbował sam, nie wiem, jak długo, potem dołączył do niego szef olsztyńskiej sceny Zbigniew Brzoza, coś tam, ponoć niemało, pozmieniał, nadał całości reżyserski sznyt. Świetny to pomysł, aby wzbogacić repertuar utworem tej skali. Drobiazgiem, który sprawia frajdę widowni, a dla młodego aktora stanowi test umiejętności bez taryfy ulgowej. Można było przecież zagrać kolejną obyczajówkę, sprawdzoną wcześniej w wielu miejscach, niewiele ryzykując. Brzoza z Dziarkowskim zdecydowali inaczej i wszyscy na tym wygrali.
Dziarkowski gra Jacka Łagodę, młodego, ale już wziętego ginekologa. Właśnie zbiera się, by wyjść z pracy, omawia ciążę z jedną pacjentek tuż przed porodem, za chwilę pojedzie do przedszkola, aby odebrać córki bliźniaczki. Rozmawia z żoną, uspokaja trajkoczącą w słuchawkę zapobiegliwą do przesady mamusię, narzuca modny płaszcz. I kiedy ma otworzyć drzwi, łamie klucz w zamku. Dramat – zostaje uziemiony w gabinecie. Tymczasem bliźniaczki czekają i zaraz zaczną wyć w świetlicy, pacjentka Edytka niebawem zacznie rodzić, żona koniecznie chce wiedzieć, w jakim punkcie trasy właśnie jest. Zaczyna się walka z czasem, przeciwnościami losu, a przede wszystkim z trzema telefonami. Dzwonią na przemian, jednocześnie, wymagają od Jacka, by rozmawiał przez wszystkie naraz. To właśnie telefony napędzają akcję farsy na jednego aktora, są przyczyną kolejnych, piętrzących się przed bohaterem komplikacji. Pomysł autorki zasadza się na tym, że o wszystkim, co się dzieje słyszymy z ust Łagody, on zaś słyszy to lub słyszy o tym w słuchawce. Próbuje działać, ale niewiele może zrobić. Tymczasem chwieje się jego życie zawodowe, prawie wali małżeństwo. Od drobiazgu do katastrofy.
Dawid Dziarkowski wykorzystuje wszystkie zawarte w tekście Szabo możliwości. Jego Jacek Łagoda to doktor nowej generacji, zawodowiec, troszeczkę cwaniak i lawirant, ale zdecydowanie pozytywny facet. Aktor świetnie imituje lekarskie zwroty do pacjentów,  z intonacją w „pani Edytko, rączki całuję”. Z każdym rozmawia inaczej, delikatnie ukazuje drogę bohatera na skraj komediowej przepaści. Jakiś czas myślałem, że kumulacja pechowych zdarzeń pójdzie jeszcze dalej, Dziarkowski zagra ostrzej, osaczony będzie – nie wiem – rzucał telefonami albo coś w tym stylu. Nie robi tego - zamiast erupcji „Lekarz na telefon” przynosi chwile nieoczekiwanego zawieszenia akcji, wyciszenia, kiedy mężczyzna lekko odkleja się od rzeczywistości, jest mu już wszystko jedno. Nazwałem sobie olsztyńskie przedstawienie miękką farsą i zrozumiałem, że aktor z reżyserem wybrali lepszy ton. Dzięki temu zatrzymuje się Jacek Łagoda i zatrzymuje publiczność, przez chwilę powstrzymując śmiech i współodczuwając z zapędzonym w kozi róg, ale zaczynającym lepiej rozumieć swoje dotychczasowe życie bohaterem. Bez owego wyciszenia, zawieszenia farsy nie byłoby możliwe finałowe wzruszenie.
„Lekarz na telefon” to przede wszystkim zwycięstwo Dawida Dziarkowskiego. Młody aktor grał już w Olsztynie duże efektowne role. Czasami wypadał w nich bardzo dobrze, innym razem przytłaczała go inscenizacja. Zagrał główną rolę w popularnym serialu, po czymś takim wielu aktorów uciekłoby do Warszawy, by mieć bliżej do filmu i telewizji. Dziarkowski zapewne nie zrezygnował z chęci wypływania na szersze wody, ale pozostał w Olsztynie i Teatr Jaracza wciąż traktuje jako swe podstawowe zajęcie. Niezwykle sugestywny był w mocno okonturowanej roli we „Wrogu publicznym”, w „Lekarzu na telefon” zmierzył się z monodramem, i to tak skrajnie specyficznym. Trzeba mu kibicować, nie wolno tracić z oczu, bowiem ta właśnie praca najlepiej ukazuje rozwój artysty.
Sztuka grana jest w przekładzie znakomitej specjalistki od dramatów węgierskich Jolanty Jarmołowicz. Tłumaczka zrobiła wszystko jak należy, a jednak trudno mi uwierzyć w młodego gościa tu i teraz, witającego się z kumplem hasłem „ciao”. Niewykluczone, że tak byłoby milej, ale brzmi co najmniej archaicznie. Każde „ciao” z ust aktora odbierałem zatem ze zdziwieniem. Może też zmieniłbym warszawskie nazwy placów i ulic na olsztyńskie, ale się nie upieram. Wiem, że autorzy spektaklu byli wierni tłumaczeniu.
To jednak tylko drobiazgi. Najważniejsze, że „Lekarz na telefon” to fajne przedstawienie. Dobry czas – wszystkim dziś bardzo potrzebny.

                                                                                                                                                                                                              

                                                                                                                                                                                                                                                                      Jacek Wakar