Zwarcie

"Zwarcie"

Zwarcie

 Na Scenie Margines ponownie będzie można zobaczyć chwytający od samego początku za gardło spektakl "Noc Helvera" - doskonale przyjęty nie tylko przez olsztyńskich widzów, ale i krytyków teatralnych. Wszystkim, którzy jeszcze nie widzieli przedstawienia polecamy recenzję krytyka teatralnego Jacka Wakara.

 

Ingmar Villqist napisał „Noc Helvera” w roku 1999, po czym szybko sam wyreżyserował prapremierę sztuki. U progu kolejnej dekady  kameralny utwór na dwoje aktorów stał się sceniczną sensacją i najczęściej chyba grywanym polskim dramatem współczesnym. Przedstawieniami „Nocy Helvera” sypnęło jak z rogu obfitości, sam pamiętam dość dobrze inscenizację Zbigniewa Brzozy z warszawskiego Teatru Powszechnego z rolami Krystyny Jandy i Sławomira Packa. Skoro zaś pamiętam, zapewne niezłe to było. A potem „Noc Helvera” i inne jednoaktówki Villqista poszły w zapomnienie, kolejnych wystawień było jak na lekarstwo. Sam autor zaś skierował swą uwagę w stronę reżyserii, realizując przede wszystkim teksty obce, za to we własnych adaptacjach. Jego dramaty przestały być „gorącym towarem”. Villqista wyparli inni.


Olsztyńskie przedstawienie Giovanny’ego Castellanosa jest zatem dla „Nocy Helvera” powrotem po latach. Stanowi też prawdziwy test, czy nasze przed laty zachłyśnięcie się twórczością autora „Beztlenowców”, a przede wszystkim tym konkretnie jego dziełem, było sprawą ówczesnej mody czy prawdziwej oceny potencjału tytułu. Villqist pisał ten tekst w innej rzeczywistości politycznej i społecznej, zatem nie nazywał swych przesiąkniętych grozą przeczuć. W pierwszych sekwencjach zza okien mieszkania bohaterów słychać pomruki demonstracji, tumult, chaos. Dramaturg nie dookreśla, co to za manifestacja, nie pozwala zrozumieć, co skandują krzyczący. Na naszych oczach stała się opisywana przez niego przyszłość, dlatego dobrze znamy z własnego doświadczenia wszystko to, co dla pisarza jest tylko antycypowaniem zdarzeń.


Dobrym rozwiązaniem zastosowanym w olsztyńskim przedstawieniu jest zatem przeniesienie „Nocy Helvera” w bolesny konkret współczesności. Zza przestrzeni Sceny Kameralnej słychać hasła manifestacji nacjonalistycznej, słowa się zamazują w kakofonii dźwięków, ale da się zrozumieć – ONR. Helver (Radosław Jamroż) wpada do domu ze szturmówką, obdarowany nią przez przywódcę swej grupy. Ma na sobie imitujące wojskowe ubranie. Niczym wytresowana małpka powtarza groźne gesty, okrzyki. Niezdarnie musztruje Karlę (Ewa Pałuska-Szozda), każąc jej podnosić się i padać, czołgać się, zarządza gimnastykę. To zapisał już Villqist  w sztuce, ale w spektaklu Castellanosa Helver wręcz zachłystuje się wojskowym drylem. O mitycznym Gilbercie mówi zaś z absolutnym zachwytem, dumnie pokazując szturmówkę. Olsztyńska „Noc Helvera” czerpie więc ze wszystkiego, co się zdarzyło przez ostatnie lata, a czego nie doświadczył jeszcze autor. Zasysa rzeczywistość zza okien, nie pozwala, abyśmy odgrodzili się od niej bezpiecznym, grubym murem. Nie niesie również skazy doraźnego publicystycznego komentarza, bo mimo że rozpoznajemy okrzyki demonstrantów i mamy z tym jednoznaczne skojarzenia, sytuacja ukazana na scenie ma znamiona uniwersalizmu. Bohaterowie wyjeżdżają do nieistniejącego Ellmit, gdzie umieszczał Villqist akcje wszystkich niemal swoich utworów. Mogliby jechać znacznie bliżej. Geografia mu tu znacznie mniejsze znaczenie.
Giovanny Castellanos otwiera „Noc Helvera” realistycznym kluczem. Na scenie kuchnia i pokoik w stylu lat sześćdziesiątych (scenografia Wojciecha Stefaniaka), pamiętamy podobne sprzęty, może je jeszcze widujemy, na przykład u dziadków. Co ma być, to jest i Castellanos nie pozostawia wiele miejsca na domysły. To dobrze, bo proponuje teatr serio, który na poważnie traktuje widza. Nie chowa się za konwencją sceniczną, nie podkreśla dystansu, a raczej go burzy. Tylko tak można sprawdzić, czy słowa zapisane w dramacie wciąż mają moc, czy ciągle działa relacja między postaciami.
Dowiadujemy się tego dzięki aktorom, którzy w Olsztynie nie mają łatwo, bo od pierwszej chwili wchodzą na najwyższy diapazon emocji. To ryzykowne, ale się udaje, gdyż Ewa Pałuska-Szozda i Radosław Jamroż mocno konturują swe postaci. Jamroż nie wymusza współczucia dla Helvera, nie próbuje też odwzorowywać umysłowej choroby. Raczej gra jej wyobrażenie niż drobiazgowy obraz, co sprawia, że nie ma mowy o emocjonalnym szantażu wobec publiczności. Przeciwnie Helver debiutującego aktora bywa prawdziwie groźny, bywa odpychający i irytujący. Zaskakująca, ale do końca konsekwentna interpretacja. Imponująca jest też Ewa Pałuska-Szozda, bo ma w sobie miłość do Helvera, ale i złość na niego, czasem wręcz sadystycznie zadaje mu psychiczny ból. A przy tym Karla Pałuskiej-Szozdy wciąż nie wyrzekła się swej kobiecości. Być może w głębi ciągle wierzy, że świat zaskoczy ją jeszcze na plus.
Oboje są w niemal nieustannie w zwarciu emocjonalnym, gdzieś między miłością a nienawiścią. To działa, trudno oderwać wzrok od sceny. O jedno mam tylko do reżysera pretensje. O nadmiar muzyki. Nie żeby kompozycje Marcina Rumińskiego były złe. Budują atmosferę zagrożenia, są znakiem nadciągającej katastrofy. Tyle że całkiem niepotrzebnie towarzyszą bohaterom we fragmentach ściszonych, wręcz intymnych. Są w nich jedynie niepotrzebnym ornamentem. Mniej znaczy lepiej – taka zasada w teatrze działa niemal zawsze.

Jacek Wakar