Rewolucja, która nadejdzie
„Wszyscy jesteśmy Belén” Minkowskiej to spektakl głęboko rewolucyjny. Jestem pewna, że stanie się jednym z tych przedstawień, które będą oddziaływać na widza za każdym razem, gdy Teatr im. Stefana Jaracza w Olsztynie zdecyduje się je grać – nie tylko przez swoją treść, ale też przez energię, którą uruchamia, i to, w jaki sposób pozostaje dostępny – niezależnie od poglądów, z którymi przychodzi się do teatru.
Wszyscy jesteśmy Belén”, wystawiane na olsztyńskiej scenie Teatru im. Stefana Jaracza, nie jest wyłącznie spektaklem o aborcji i walce o jej legalizację. To także opowieść o tym, jak podtrzymać w sobie rewolucyjną iskrę – tę, o której często myślimy, że dawno zgasła. Chyba pierwszy raz od lat teatr wywołał we mnie napięcie, które uważałam już za martwe: wręcz cieleśnie odczuwalną potrzebę sprzeciwu, ruchu, zmiany. Od czasu dużych protestów zdążyliśmy urządzić się w półśrodkach i prowizorycznych rozwiązaniach. Była już ministra zdrowia wynegocjowała je tak, by aborcja w Polsce przynajmniej nie była karana. A jednak – mimo politycznych deklaracji – sytuacja prawna nie drgnęła. Od czasu ostatnich strajków udało się też wyciszyć najważniejsze hasła – że przecież nie chodzi tylko o przepisy, ale też o godność. O poszanowanie kobiecych ciał, integralności. Te zdania raz po raz wracają na scenie.
Katarzyna Minkowska przyznaje, że od lat nosiła w sobie pomysł spektaklu o historii Belén, opartego na książce Any Eleny Correi – jeszcze zanim zmienił się rząd i zanim ktokolwiek zaczął mówić o „nowym otwarciu”. Teraz uznała, że to właściwy moment, by do tego tekstu powrócić. Scenariusz „Wszyscy jesteśmy Belén”, adaptowany przez Martynę Wawrzyniak, odsłania realia życia kobiet w Argentynie w czasach radykalnego zakazu aborcji. Tytułowa bohaterka (w tej roli gościnnie Agnieszka Rajda) – nieświadoma swojej ciąży – poroniła w szpitalu, po czym została oskarżona i uwięziona pod zarzutem „zabójstwa na szkodę osoby najbliższej”. Przez ponad trzy godziny oglądamy sceny formowania się obywatelskiego oporu, które aż nazbyt dobrze pamiętamy z własnego podwórka: protesty, transparenty, skandowane „ni una menos”, czyli znane nam „ani jednej więcej”, cytowane statystyki systemowej przemocy wobec kobiet. Równolegle rozgrywają się też sceny w żeńskim więzieniu, gdzie Belén trafia do celi wraz z byłymi siostrami zakonnymi morderczyniami (Wojciech Rydzio i Agnieszka Giza-Gradowska), więzienną diwą Sylvią (Aleksandrą Kolan) i mężczyzną trans Gastonem (kolejna świetna rola Macieja Cymorka).
Spektakl zaczyna się w szpitalu. Belén trafia tam z silnym bólem brzucha, przyprowadzona przez matkę. Scena otwierająca jest długa, Minkowskiej wyraźnie się nie spieszy. Najpierw słyszymy krzyki i jęki zwijającej się z bólu dziewczyny, następnie – gdy sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna – jej bezsilne zawodzenie. Krew pełna strzępków tryska na podłogę, szybka akcja policji, matka rozpaczliwie próbuje uzyskać jakąkolwiek informację, odbija się jednak od milczenia personelu. Reżyserka jakby celowo wydłuża ciszę, spojrzenia, ruchy pielęgniarek. Zdaje się, że chce, byśmy zrozumieli zwyczajność tej sytuacji. Bo choć w spektaklu mówi się też o nielegalnych aborcjach dokonywanych brutalnie, na brudnych przedmieściach, to na scenie oglądamy coś, co każdy i każda z nas może sobie bez trudu wyobrazić. Poronienie na SOR-ze. Zwykła, mdła szpitalna przestrzeń (scenografia: Łukasz Mleczak) i scena tak powszednia, że aż groźna – bo z niej właśnie zaczyna się droga, z której Belén nie wróci już do domu, tylko trafi prosto do aresztu. Patrzymy nie w stronę science fiction, lecz całkiem realnego scenariusza, projektowanego dla nas przez ugrupowania gotowe ponownie zanurzyć się w – wcale nie metaforyczne – szambo, by szukać w nim poronionych płodów.
Agnieszka Rajda w roli Belén odgrywa postać pełnokrwistą, niejednoznaczną. Ofiarę, która kontestuje bycie ofiarą systemu. Kobietę, którą stawia siebie na czele rewolucji, choć ona sama najbardziej pragnie anonimowości. Pełną wściekłości, żalu, ale też bardzo samotną. Rajda jest autentyczna w każdym z tych pozornie sprzecznych stanów – zarówno wtedy, gdy przekomarza się z więziennymi współlokatorkami, jak i w momentach, gdy na początku przed nimi instynktownie się broni.
Nie całe przedstawienie rozgrywa się jednak w przygaszonej, szarej i różowo-zielonej, szpitalnej lub więziennej scenerii. Przeciwnie. W pewnym momencie klimat staje się niemal musicalowy. Sceny w szpitalu przywołują estetykę „Chicago” – co zresztą zostaje ze sceny wypowiedziane prawie wprost. Parafrazując: skoro jest żeńskie więzienie, to musi być musical. Odniesienie do kultowego musicalu z pierwszych lat XXI wieku ma tu swoje uzasadnienie: choćby dlatego, że tam i tu media odgrywają kluczową rolę w rozstrzygnięciu sprawy. Tam i tu decydujące okazuje się wejście w fabułę prawnika – w olsztyńskiej inscenizacji prawniczki Soledad Dezy, granej przez Milenę Gauer. Chicagowski klimat wspomaga świetna choreografia Krystyny Lamy Szydłowskiej.
Gauer pojawia się na scenie w zielonym futrze i kolorowych butach (kostiumy zaprojektowała Jola Łobacz). Wnosi ze sobą światło, którego w tej rzeczywistości brakuje: nadzieję i rewolucję. Soledad kumuluje w sobie wszystko, co w tej historii dobre, odważne, możliwe. Zielone futerko i zielone buty nie są przypadkiem – to przecież kolor rewolucji, kolor argentyńskich pañuelos, chust protestujących kobiet. Postaci prawniczki powierzono ogromną odpowiedzialność: prowadzenie spektaklu w momentach, w których publiczność niemal zapada się pod ciężarem niesprawiedliwości. W momentach, kiedy wydaje się, że nic dobrego już się nie wydarzy, jej zadaniem jest rozbić ciemność, przynieść choćby cień nadziei. Gauer robi to znakomicie. Z ostatnich ról, w których ją widziałam, to w tej daje z siebie naprawdę dwieście procent – i wszystko to, co drażniło mnie w jej tytułowej kreacji Susan Sontag (w reżyserii Agnieszki Jakimiak i Mateusza Atmana), w tej roli z maniery zamienia się w siłę i charyzmę. Obok niej na scenie obecna jest pisarka Ana Elena Correa (Marzena Bergmann), która przy Soledad zdaje się cicha, niepewna, ale to ona jest narratorką, to ona opisała historię Belén. Twórczynie zdecydowały się poprowadzić narrację dwutorowo: konwencja więzienna i sądowa przeplatana jest wydarzeniami ze spotkania autorskiego już po wszystkim. Czasy mieszają się, przechodzą jeden w drugi; prawie od początku wiemy, że Belén będzie wolna, że rewolucja przyniesie efekt. Gdyby nie ta rama, cała niesprawiedliwość, którą Minkowska konsekwentnie wydobywa, mogłaby widza pozostawić w miejscu bardzo mrocznym.
„Wszyscy jesteśmy Belén” to spektakl głęboko rewolucyjny. Jestem pewna, że stanie się jednym z tych przedstawień, które będą oddziaływać na widza za każdym razem, gdy Teatr Jaracza zdecyduje się je grać – nie tylko przez swoją treść, ale też przez energię, którą uruchamia. Przypomniało mi się, że kiedy Wiktor Rubin i Jolanta Janiczak tworzyli na początku strajków kobiet „Żony stanu, dziwki rewolucji, ale i uczone białogłowy” w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, zaprosili na koniec publiczność do wzięcia stanowiących część scenografii transparentów i wyjścia na ulicę. Był to gest symbolicznie rewolucyjny, formalnie znacznie mocniejszy. A jednak w zestawieniu z tym, co dzieje się dziś u Minkowskiej, tamta akcja wydaje się blada. Być może dlatego, że nasze rewolucyjne emocje zdążyły się uśpić, wyblakły, Minkowska nie włącza się w istniejący opór, ale próbuje go wskrzesić. Ludzie rzadko wychodzą na ulicę, gdy nie czują bezpośredniego przymusu działania; jesteśmy bardzo mało rewolucyjni, jeśli nic nas nie przypiera do muru. Spektakl Minkowskiej naprawdę tę iskrę porusza. Budzi dawne emocje, rozgrzebuje rany. I robi to skutecznie, a miejscami bezlitośnie.
Nie brakuje tu jednak śmiechu. Śmiechu przez łzy, śmiechu wynikającego z napięcia. Pojawiają się nawet elementy satyryczne, zwłaszcza gdy na scenę wchodzi postać księdza (Marcin Kiszluk), rzucającego klątwy na prawo i lewo. Sąd także zostaje obśmiany w swojej niekonsekwencji, przerysowanej męskości. W rozmowie dla „Dwutygodnika” Minkowska mówiła, że bardzo pilnuje, by nie zostawiać widza wyłącznie z trudnymi emocjami; by wyczuć, kiedy scena potrzebuje oddechu, zdjęcia ciężaru, tak aby widz nie wyszedł przytłoczony i mógł obejrzeć cały spektakl. Tutaj – po raz pierwszy od naszej rozmowy – mogłam zobaczyć, jak to pracuje. I faktycznie działa: tam, gdzie trzeba, pojawia się moment ulgi, zawieszenia, a czasem nawet karnawałowego rytmu. Większość dotyczących budowania ruchu rewolucyjnego scen zbiorowych jest właśnie tak poprowadzona – szybko, z lekkością, która kontrapunktuje ciężar historii (warto wspomnieć o udziale świetnych studentów II roku Studium Aktorskiego w Olsztynie). Narracje zmieniają się błyskawicznie, odbijają jedna od drugiej: w jednym momencie prasa ignoruje sprawę Belén, w następnym już do Argentyny przyjeżdża przedstawiciel ONZ, by w końcowych scenach prezydent ogłosił, że złożył projekt legalizacji aborcji. Ta dynamika świetnie rezonuje na scenie, podkreślając, jak rewolucja potrafi przyspieszyć, gdy wreszcie znajdzie ujście. Wybrzmiewa zwłaszcza w porównaniu z powolnym rytmem, w którym spektakl się rozpoczyna.
Jest też inny aspekt tego przedstawienia – związany z paniką moralną, która pojawiła się jeszcze przed premierą. Plakat przedstawiający Matkę Boską z twarzą przykrytą maską, jaką nosiły uczestniczki protestów, trzymającą Jezusa z pustą twarzą wywołał na prawicy skrajne oburzenie. W oświadczeniu Paweł Dobrowolski, dyrektor teatru, odpowiadał, że warto obejrzeć spektakl, by zrozumieć, dlaczego pojawia się w nim motyw religijny, tłumaczył, że praca „jest symboliczną próbą ukazania doświadczenia kobiety, która – podobnie jak Maryja w Betlejem – znalazła się poza ochroną prawa, szukając wsparcia i schronienia. To odwołanie do uniwersalnej historii o kobiecie brzemiennej, bezbronnej wobec niesprawiedliwości, tak mocno obecnej w chrześcijańskiej tradycji”.
Historia Belén rozgrywa się przecież w głęboko katolickim środowisku. Jej matka jest gorliwą katoliczką, Soledad Deza działa w katolickim stowarzyszeniu pro-choice, co wydaje się paradoksem, ale nie musi nim być – pokazuje także, że w Ameryce Południowej religia przenika wszystkie warstwy życia. Ważne jest również to, że większość bohaterek pochodzi z rodzin niezamożnych – bieda i wykluczenie ekonomiczne sprawiają, że kobiety nie mają żadnych szans w starciu z wymiarem sprawiedliwości. To właśnie to poczucie niesprawiedliwości motywuje postać granej przez Milenę Gauer prawniczki: jej walka jest zarazem walką klasową.
„Wszyscy jesteśmy Belén” to kolejny spektakl w Olsztynie, który dotyka tematu religii – i robi to ostrożnie, bez taniej prowokacji, bez radykalnych sądów. Podobnie było w „Złym wychowaniu” Jędrzeja Piaskowskiego i Huberta Sulimy, gdzie również przyglądano się religijności bez uproszczeń, bez łatwego śmiechu z Kościoła, który bywa efekciarskim gestem, a niewiele wnosi. I myślę, że ostatecznie służy to nam wszystkim. Spektakl Minkowskiej pozostaje dostępny – niezależnie od poglądów, z jakimi przychodzi się do teatru. Można wejść w tę historię i nie poczuć się wykluczoną, ale też nie poczuć się jedyną depozytariuszką jej sensów; a to bardzo ważne. I przy okazji – to lekcja o tym, jak robić spektakle polityczne, w których naprawdę mieszczą się wszyscy. Właśnie to powinno być siłą teatru publicznego.
Tekst powstał w ramach projektu „W drodze. Krytyka teatralna nie tylko w centrum” finansowanego ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.
Anna Pajęcka
Urodzona w 1992 roku. Krytyczka sztuki współczesnej i teatru. Kierowniczka działu teatralnego w „Dwutygodnik.com”. Publikuje m.in. w „Dialogu”, „Tygodniku Powszechnym”, „Szumie”, „Piśmie” i „Czasie Kultury”. Laureatka Konkursu im. Andrzeja Żurowskiego na recenzje teatralne (2024). Stypendystka stypendium artystycznego m.st. Warszawy (2023).