Na ubitej ziemi
„Krzyżacy” Klaty pokazują ludzi, którzy stoją po dwóch stronach barykady i zieją wobec siebie nienawiścią całkowicie zaćmiewającą ogląd rzeczywistości. Nie trzeba wiele, żeby zobaczyć w tym metaforę współczesnej polaryzacji, w której emocje odbierają ludziom rozum
Olsztyńska adaptacja „Krzyżaków” z Teatru im. Stefana Jaracza zaczyna się od wyświetlonej na scenie, jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu, dewizy Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie: „Helfen, Heilen, Wehren”. „Pomagać, leczyć, bronić”: w kontekście powieści Henryka Sienkiewicza brzmi to bardzo ironicznie, bo u niego Krzyżacy robią wszystko na opak. Niby mają krzyże na płaszczach i usta pełne frazesów o Chrystusie, ale w rzeczywistości są niegodziwi do szpiku kości. Nie to, co cnotliwi polscy rycerze, którzy nawet jeśli bywają trudni i opryskliwi, jak Jurand ze Spychowa, to przynajmniej mają ku temu poważne powody.
Powtórna lektura „Krzyżaków” to w ogóle ciekawe doświadczenie i warto je sobie zafundować, bo gdy już zdejmiemy z nich kożuch maturalnych frazesów o krzepieniu serc i walce z germanizacją, to zostanie nam świetnie skrojona powieść przygodowa. Ciągle dobrze się ją czyta. W trzeciej dekadzie XXI wieku Sienkiewicz nadal dostarcza sporo frajdy, chociaż upraszcza, wyjaskrawia i dramatyzuje materiał historyczny w stopniu, który może przyprawiać o ból głowy. Wiadomo, z czego to wynika – przypominam: krzepienie serc – ale świat powieści balansuje na granicy karykatury, której jednak nie przekracza.
Jan Klata nie ma żadnych oporów, bo przyświecają mu cele inne niż Sienkiewiczowi, więc wyreżyserowani przez niego „Krzyżacy” przekraczają tę granicę z dezynwolturą Zbyszka z Bogdańca (Maciej Cymorek) szarżującego na dostrzeżonego w oddali krzyżackiego posła, Kunona Liechtensteina (Paweł Parczewski).
Oto na tle pustej i wygrodzonej białymi ścianami przestrzeni (scenografia: Mirek Kaczmarek), wypełnionej tylko wizualizacjami, brykają w najlepsze dziarscy rycerze poubierani w puchowe zbroje i komicznie wyglądające hełmy, a sekundują im białogłowe damy w foliowych sukniach. Wszyscy wyglądają identycznie, a o przynależności narodowej świadczą tylko akcent, z jakim mówią po polsku, i znaki na plecach. Zresztą i tak nie każdy ma tam orła (dość pokracznego, dodajmy) albo czarny krzyż – większość najwyraźniej nie identyfikuje się z niczym poza rycerskim etosem. Przypominają trochę piłkarskich pseudokibiców, którzy mogą się nawzajem nie lubić, ale w konfrontacji ze światem zewnętrznym trzymają się razem. To nie przypadek, że sceniczna bitwa pod Grunwaldem przypomina kibolską ustawkę w lesie. W tle przewijają się szare chmury i obłoki, a znad sceny pada śnieg. Średniowieczny świat wygląda trochę jak w „Siódmej pieczęci” Ingmara Bergmana, a trochę jak w serialowej „Grze o tron”: jest zimny, posępny i wrogi, ale też – inaczej niż tam – groteskowo wręcz zabawny.
Spektakl jest momentami bardzo komediowy, przynajmniej w powierzchownym odbiorze. Fabularnie wszystko tu się zgadza z Sienkiewiczem, bo Jan Klata i współpracująca z nim przy adaptacji Ishbel Szatrawska wyciągają z powieści najistotniejsze wątki, które wprawdzie podają w telegraficznym skrócie, ale ich nie zmieniają. Przerysowane aktorstwo oraz groteskowe kostiumy i choreografie sprawiają jednak, że Sienkiewiczowska opowieść zamienia się w tragikomiczny portret średnio rozgarniętych i bardzo narwanych ludzi, opętanych romantyczno-nacjonalistycznym uwielbieniem dla wojny. Trudno brać całe to natchnione gadanie o pawich czubach i walce z wrogiem na serio, ale ono jest na serio – i na tym kontraście zasadza się niewesoła wymowa spektaklu.
Olsztyńskie przedstawienie pokazuje ludzi, którzy stoją po dwóch stronach barykady i zieją wobec siebie nienawiścią całkowicie zaćmiewającą ogląd rzeczywistości. Nie trzeba wiele, żeby zobaczyć w tym metaforę współczesnej polaryzacji, w której prawda traci na jakimkolwiek znaczeniu, a emocje odbierają ludziom rozum. Zakrawa na nieśmieszny żart, że gdy właśnie trwa wojna z Tatarami, a więc najeźdźcami ze wschodu, to Zbyszko i inni polscy rycerze rwą się przede wszystkim do bitki z Niemcami, z którymi chwilowo żyje się spokojnie. Jaka szkoda, że nie ma wojny – narzeka Zbyszko, który składa Danusi (Agnieszka Giza-Gradowska) śluby, że przyniesie jej kilka krzyżackich pawich czubów, których w tamtym momencie nie ma jak zdobyć. Gdy wojna wreszcie wybucha, wtedy Zbyszko eksploduje radością i jest to obraz przerażający. Kto normalny cieszy się z wojny? W dodatku nie z tym wrogiem co trzeba?
Na ścianach otaczających scenę widzimy przesuwające się obrazy ilustrujące niemieckie zagrożenie. Pojawia się tam brama wjazdowa do Auschwitz, obrazy zbombardowanych miast, maszerujące wojska, a nawet rzędy złowieszczo kręcących się wiatraków, bo, jak wiadomo, elektrownie wiatrowe wymyślono za Odrą po to, żeby wyzyskiwać polskich rolników. Skojarzenia z „Don Kichotem” też wydają się nie od rzeczy. Ta feeria obrazów pokazuje zagrożenie nie tyle rzeczywiste, ile wyobrażone, a prawdziwi Krzyżacy, którzy paradują po scenie pomiędzy polskimi rycerzami, nie mają z nim wiele wspólnego. Dla zaczadzonej do nieprzytomności żądzą krwi zbiorowości nie ma to jednak znaczenia. Znamienne, że ze sceny bodaj ani razu nie padają słowa „Niemiec” i „Polak”. Są tylko my i oni. My jesteśmy dobrzy, a oni – szkoda gadać.
Ziemowit Szczerek pisał jakiś czas temu, że na dobrą sprawę wszyscy w Polsce jesteśmy Niemcami, bo żyjemy w kręgu kultury niemieckiej, czy tego chcemy, czy nie. Ona z kolei powstała w zasięgu promieniowania kultury łacińskiej, na którą promieniowała grecka. Do spektaklu ma się to tak, że cała muzyka, której, jak zwykle u Klaty, jest dużo, jest z pochodzenia niemiecka. Jej dobór wprowadza dodatkowe pokłady gorzkiej ironii do i tak bardzo gorzkiego i ironicznego spektaklu. Słyszymy więc zremiksowaną wersję „Also sprach Zarathustra” Richarda Straussa, a polscy rycerze gwiżdżą kulawo melodię z początku „Wind of Change” Scorpions.
W znakomitej, bardzo poruszającej i bynajmniej nieśmiesznej scenie okaleczenia Juranda (Grzegorz Jurkiewicz) przygrywają Marlena Dietrich („Lili Marleen”) oraz wywodząca się z Mülheim an der Ruhr darkjazzowa formacja Bohren & Der Club of Gore (tytuł utworu, „Constant Fear”, mówi sam za siebie). Pojawia się też trochę charakterystycznie pulsującej elektroniki spod znaku Tangerine Dream i dorobku Klausa Schulze. Najbardziej ironicznie robi się zaś pod Grunwaldem, gdzie wprawdzie słyszymy zlepek różnych utworów, ale w muzyczno-bitewnej kakofonii na pierwszy plan wybija się heavymetalowy zespół Accept ze swoim wielkim przebojem „Balls to the Wall”. To slangowe określenie, wykrzykiwane zachrypłym głosem Udo Dirkschneidera, znaczy tyle, co „iść na całość”. W kontekście całej sceny nie wymaga to komentarza.
Bitwa pod Grunwaldem to w ogóle osobny temat. Struktura powieści Sienkiewicza nie jest typowa: wszystkie wątki rozwiązują się mniej więcej w połowie drugiego tomu i gdyby trzymać się ściśle reguł kompozycji, to tu powinna się zakończyć. Sienkiewicz dopisuje jednak pokaleczonym historycznie i życiowo bohaterom epilog w postaci najsłynniejszej bitwy w polskich dziejach. W logice powieści Grunwald/Tannenberg (o co na scenie spierają się przez moment rycerze, jakby to właśnie było w całej historii najważniejsze) ma za zadanie rozwiać czarne chmury i pokazać, że jeśli się wszyscy zjednoczymy, to pogonimy wroga po horyzont i jeszcze dalej.
Klata również dopisuje bitwę jako epilog i to tak, że przerwa w spektaklu wypada mniej więcej na kwadrans przed jego końcem. Po przerwie zaczyna się zaś bitwa z udziałem prawdziwych rycerzy z Bractwa Rycerskiego Warmińska Dzika Kompania. Wojna to nie zabawa i nie plastikowe miecze. Wszyscy tłuką się ze wszystkimi, heavy metal huczy rozkręcony na pełny regulator, jazgot rośnie, aż wszyscy umierają. Nikt nie ogłasza wygranej Polaków albo przegranej Niemców: po prostu wszyscy giną i kurz powoli opada. Tym bardzo ponurym akcentem Klata kończy spektakl, czym mówi, że jeśli się nie opamiętamy, to wszystko skończy się bezsensowną masakrą, w której nie ma zwycięzców. Może to mało odkrywcze, ale co z tego, skoro świat, wzorem interpretowanych przez Klatę bohaterów Sienkiewicza, za nic ma sobie zdrowy rozsądek i zdaje się pędzić prosto ku twardej konfrontacji na ubitej ziemi?
To dobry spektakl, którym olsztyński teatr może się słusznie chwalić. Solidny, porządnie zrobiony i przemyślany, dostarczający rozrywki i dający miejscami do myślenia. Klata po raz kolejny odczytuje krążące aktualnie w obiegu nastroje i wytyka polskie bolączki. Można oczywiście utyskiwać, że konstatacja, iż Polacy najpierw na hurra lecą z mieczem na wroga, a potem i tak nie myślą, to nic nowego. Sztuka nie powinna jednak być publicystyką i Klata o tym pamięta. Zamiast tego bezlitośnie tnie mieczem polskie przywary, w czym jest arcypolski do szpiku kości: wyrafinowany, natchniony i nadęty. Nawet jak żartuje i ironizuje, to zawsze z drugim dnem i na serio. Chciałbym napisać, że łączy go to w jakimś stopniu z Gombrowiczem, ale Gombrowicz nie opowiadał w wywiadach dla poważnych czasopism, że zawarł pakt z Dionizosem, i nie wymigiwał się od odpowiedzi na rozsądne pytania frazą „pomidor”. To nie ta półka.