Jesteś tam jeszcze?
Olsztyński „Mireczek” bada problem picia, konsekwentnie ujawniając jego realny obraz – w Polsce, według niedoszacowanych danych, to niemal milion uzależnionych osób i blisko dwa razy tyle dzieci bezpośrednio dotkniętych skutkami picia bliskich.
Chcąc zająć miejsce na widowni przedstawienia Krzysztofa Popiołka, musimy przejść tuż obok otwartej trumny. Leży w niej Mireczek (Grzegorz Gromek), otulony w poliestrowe atłasy i koronki, lekko uśmiechnięty, w dodającym powagi ciemnym garniturze. To główny bohater teatralnej opowieści Popiołka. Zapowiedziany już w tytule, w scenicznej czasoprzestrzeni wydaje się dostępny i bliski, właściwie na wyciągnięcie ręki. Ale nie dajmy się zwieść tej manifestacyjnej jawności i namacalności. Tak naprawdę Mireczka tu nie ma.
„Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu” to wydany w 2021 roku książkowy debiut Aleksandry Zbroi, urodzonej w połowie lat osiemdziesiątych reportażystki i felietonistki. W wywiadach pisarka podkreśla, że choć „Mireczek” jest opowieścią osobistą i unikalną, podpisaną konkretnymi nazwiskami czy datami, to zawiera ona wyraźny obraz uniwersalnego doświadczenia – życia z pijącym rodzicem, a zwłaszcza tym pijącym postkomunistycznie, okołotransformacyjnie. Zbroja pisze o pokoleniu „pomirków”, o ludziach, których picie najbliższych wepchnęło w bardzo konkretny model egzystencjalny – kondycję DDA, czyli życie w trybie „dorosłego dziecka alkoholika”, tragiczne pokłosie dziecięcego „patosurwiwalu”. Zdekompletowane mikroopowieści, które budują grunt fabularny „Mireczka”, opowiadają chaos i niepewność życia z pijanym rodzicem, ale mówią też o życiu po nim. Co chyba najbardziej dramatyczne, w obu przypadkach mamy do czynienia z tym samym, pełnym sprzeczności i zaciemnień kolażem – żarłoczne pragnienie bliskości splata się tu z notoryczną chęcią ucieczki, lęk z litością, miłość z odrazą. A to wszystko na fundamencie wiecznego, otępiającego poczucia pustki, braku, nie bycia razem.
Krzysztof Popiołek, reżyser, ale też i adaptator książki Zbroi w olsztyńskim Teatrze im. Stefana Jaracza, wykroił z niej to, co najmniej oczywiste, a relację Mireczka i jego Córki (Agata Zielińska) rozpisał niemal wyłącznie na planie emocji. Owszem, z pokiereszowanych rozmów obojga wyłania się namacalność „patoopowieści”, jej okrutna topografia: alkoholowe ciągi, bieda, zaniedbanie, niewydajność systemów doglądających pijanych i ich dzieci. Ale sednem wszystkiego nie są tutaj drastyczne szczegóły kolejnych upadków uzależnionego rodzica, nie są nim także wstrząsające biograficzne koleje udręczonego dziecka. Najważniejsze są uczucia, te niechciane, wypierane, rozrzedzane alkoholową ulgą. Te groźne, bo obniżające czujność i dające złudną nadzieję na spokój. Ich śladami podąża dorosła Córka, która w niepewnej, zamazanej przeszłości chce wytropić Mireczka i złożyć go w uchwytną całość. A przynajmniej taki jest punkt wyjścia tej wędrówki wstecz.
Opowieść o permanentnej nieobecności rozpoczyna się od podstępu, który ową lukę jeszcze dobitniej sankcjonuje: kiedy po ceremonii żegnającej Mireczka ułożone w trumnie ciało ożywa, okazuje się, że to nie zmartwychwstały i szykujący się do zadośćuczynienia ojciec, lecz Terapeuta. Bo pogrzeb jest niczym innym jak kolejnym „numerem” Mireczka, który, jak zawsze, „jest tam, gdzie go nie ma, a nie ma go tu, gdzie jest”. Ten (nie)spodziewany przez Córkę fortel ma jednak dość zaskakujące konsekwencje. Pytania uruchamiane przez Terapeutę oddają bowiem głos tej, której przez lata nikt nie chciał wysłuchać – małej dziewczynce trwającej w wiecznie odurzonym domu („mam znowu pięć lat, dziesięć, piętnaście”), dziewczynce/nastolatce/młodej dorosłej dźwigającej wstyd Mireczka i wstyd własny, ten odziedziczony i reprodukowany po pijanych bliskich, pęczniejący z dnia na dzień.
W scenicznej rzeczywistości krajobrazem dla tego głosu jest nieco surrealistyczna scenografia (świetna praca Anny Wołoszczuk i Krzysztofa Perzyny), w której rozpoznamy zdekompletowane i zatopione w ponurym świetle lokum z końca ubiegłego wieku: fragmenty obskurnej łazienki i bury „duży pokój”. Ten ostatni Wołoszczuk i Perzyna zaprojektowali jako potężny kubik, ustawiony na scenie pod odbierającym równowagę kątem. Wszystko to składa się na krajobraz rozkładu i beznadziei, czasoprzestrzeń nieprzyjazną, nawet groźną, odpychającą stertami szmat i brudnym kiblem. Inicjująca podróż w przeszłość rozmowa Terapeuty i Córki zaczyna ten krajobraz mapować. W trudzie i złości na gruzach nie-domu rozpisywana jest „patoopowieść” o wielopoziomowej krzywdzie, a równolegle do niej uprawomocnia się osobisty głos – ze zgodą na własną niekompletność, sprzeczność i zawiłość.
Przedstawienie Krzysztofa Popiołka otwiera tematy, które na polskich scenach uruchamiane są incydentalnie, a jeszcze rzadziej wychodzą one poza ugruntowane tradycją, fałszujące przekonania. „Najgorszy człowiek na świecie” (Teatr Bogusławskiego w Kaliszu) i „Melodramat” (Teatr Powszechny w Warszawie) w reżyserii Anny Smolar, „O czym tu gadać, jeśli nie ma o czym mówić” (Teatr Komuna Warszawa) Łukasza Horbów, Karoliny Pawelczyk, Bożny Wydrowskiej czy „Pewnego długiego dnia” (Narodowy Teatr Stary w Krakowie) w reżyserii Luka Percevala to pojedyncze przypadki wprowadzające do teatru problem używania i uzależnienia od alkoholu, zdejmujące z tematu romantyzujące filtry i odbierające używce semantyczną przezroczystość.
Olsztyński „Mireczek” zwraca się w tym samym kierunku i z tą samą intencją bada problem picia, konsekwentnie ujawniając jego realny obraz – w Polsce, według niedoszacowanych danych, to niemal milion uzależnionych osób i blisko dwa razy tyle dzieci bezpośrednio dotkniętych skutkami picia bliskich. „Czy to polski normal patrzeć, jak rodzic się upija?” – pyta retorycznie bohaterka Zielińskiej, wpatrując się w milczącą widownię. Nasza rzeczywistość nie chce słyszeć tego pytania, konsekwentnie podważa i zaśmiewa („najebana, ale dama!”) większość prób podyskutowania z „kulturą picia”. Ta zaś od zawsze ma się wyśmienicie, prawdziwy „alkoholowy Grunwald” – zauważa Córka. Ukute przez tę tradycję, oswajające alkohol powiedzonka i przysłowia wrosły w zasadzie w nasz język, przekonuje reżyser w scenie żonglowania popularnymi frazami czy najładniejszymi wyimkami z polskich szlagierów, w których o piciu śpiewają rzewnie Beata, Ryszard oraz Muniek. I o ile wspomniane fragmenty przedstawienia wywołały na widowni pojedyncze wybuchy śmiechu, o tyle w zgodnej ciszy przyjęto kolaż z fragmentów kultowych animacji dla dzieci, w których alkohol jawi się jako niezbywalny, często intrygujący element rzeczywistości. Służebna, pomocnicza rola alkoholu to powielane kłamstwo, a picia alkoholu nie usprawiedliwia nic, poza chęcią picia alkoholu – wyczytujemy ze skomponowanych przez Krzysztofa Popiołka scen.
„Jesteś tam jeszcze?” – wypowiedziane na gruzach domu i życia pytanie klucz wskazuje sedno relacji Córki i Mireczka. A tym sednem jest (nie)obecność i całe spektrum uruchamianych przez ten specyficzny brak, ambiwalentnych emocji. Lęk przed pijanym ojcem i lęk przed jego nagłym zniknięciem. Ale też paraliżujący strach przed własną, spętaną przeszłością kondycją, gdzie „jeszcze” znaczy „wciąż”, „cały czas”, a w tej najbardziej przerażającej perspektywie: „zawsze”. Ulgę przynieść może rekonstrukcja, zamiana frustrującego pytania w oznajmienie – pozbieranie sfatygowanych wspomnień, dopuszczenie do usztywnionego ciała dawnych uczuć.
Zdanie za zdaniem, w kolejnych mikroopowieściach Córka sankcjonuje swoją osobistą historię, wydaje zgodę na niespójność poszczególnych jej fragmentów, na ich niedokładność, wyrywkowość. „Jesteś tam jeszcze” pozwala przypomnieć sobie dobre, ciepłe chwile, które też były częścią życia w pijanym domu. „Nawlekam je jak koraliki na rzemyk i oglądam” – mówi bohaterka, wspominając rzadkie momenty, w których Mireczek „był po prostu tatą”. Aktorski zespół znakomicie oddaje trud tego procesu odzyskiwania osobistej narracji, tego wysiłku mozolnego (u)zdrowienia. Dynamiczna, nieprzewidywalna ekspresyjność obu kreacji (znakomicie skomponowany ruch sceniczny) poruszająco pokazuje skomplikowanie tej drogi. Najmocniejszym obrazem jej nieobliczalności jest scena, w której Mireczek i Córka tańczą do „All by Myself” Erica Carmena. Uścisk ojca i dziecka opowiada właściwie wszystkie potencjalne momenty życia z pijanym rodzicem – pokraczną czułość, bezdenną rozpacz, wściekłość i bezwarunkową dziecięcą miłość. Mireczek i Córka świetnie się bawią, by za moment ranić się wzajemnie w agresywnym zwarciu. Upojone ciało ojca wiotczeje, a dorosłe dziecko z wściekłością zmusza je do ruchu, raz za razem, jeszcze raz. Jest w tym geście, kompulsywnym i zaciętym, odbicie dziecięcej fantazji o odwróceniu rzeczywistości, o napisaniu jej raz jeszcze, po swojemu. Podobny ładunek znaczeń i emocji ma scena kąpieli ojca. Brutalna realizacja fantazmatycznego scenariusza o (wy)zdrowieniu, oczyszczeniu.
Bardzo ważna jest w tym przedstawieniu jego dwuperspektywiczność, głos (z całym jego skomplikowanym rytmem i zróżnicowanym tembrem) ma tu Córka, ale otrzymuje go także i Mireczek. Popiołek robi przestrzeń również i na jego narrację – naznaczoną chorobą, jej obsesjami i kłamstwami. Gubiący się co rusz we własnym domu bohater sam siebie przekonuje do tego, co niemożliwe. Porażająco brzmią tu jego zapętlone obietnice, artykułowane bełkotliwie sny o potędze. Piotr Popiołek, autor znakomitych, eklektycznych w swej formie i symbolice kostiumów do przedstawienia, ubrał bohatera w marynarkę z dziurą wydartą na lewej piersi. Bo Mireczek to trochę taki upiór, golem. Straszna i strasząca skorupa z pustką w środku. Wyskakująca znienacka jak monstrum w najtańszym horrorze, zagradzająca każde drzwi, niezmiennie podcinająca uciekające nogi. Ale zarazem Mireczek jest wiecznie nieobecny, wiecznie skazuje swoich bliskich na bycie bez niego. Grzegorz Gromek stworzył w tym przedstawieniu jedną z najlepszych ról minionego sezonu, rozpostartą między agresywnym wrzaskiem a nieadekwatną, rezygnującą właściwie z człowieczeństwa potulnością, pomiędzy rechotem a szlochem. Jego Mireczek to odrażający, zasikany i potykający się o własne nogawki potwór, ale czasem to po prostu tata, wychodzący z niezręczną pomocą czy kupujący hot doga.
Trumna z Mireczkiem, którą Krzysztof Popiołek podstawia nam, wchodzącym na widownię, niemal pod nogi, jest teatralnym ekwiwalentem najczęstszej fantazji DDA-owców, fantazji o śmierci i pogrzebie, fantazji, co istotne, dwuwariantowej: albo uwalniającej od zapijaczonego rodzica, albo grzebiącej (tak w końcu zauważone) dziecko. Fantazja wstydliwa, ale warta wszelkich kosztów, bo przynosząca chwilową, tak upragnioną ulgę, na momencik zwalniająca z trybu przetrwania. W świetnym teatralnie, ale przede wszystkim bardzo ważnym społecznie przedstawieniu Krzysztofa Popiołka, ten sceniczny obraz jest wstrząsającą metaforą dwóch, zespolonych wzajemnie egzystencjalnych potencjalności: Mireczka i Córki, przemierzających domowe zgliszcza w „pijackim walczyku”. Historii wiecznie osobnej i zawsze wspólnej. Zdekompletowanego świadectwa z wędrówki najciemniejszą doliną, pełnego niespójności i sprzeczności, ale wypowiedzianego w końcu własnym głosem.