“Krzyżacy” Jana Klaty wierzgają nóżkami. Sceny z Sienkiewicza, których nie pamiętasz

Świetny koncept, znakomity zespół realizatorów i fantastyczna ekipa aktorska. Olsztyńscy „Krzyżacy” Jana Klaty i Ishbel Szatrawskiej są jak rekonstrukcja bitwy pod Grunwaldem – wiadomo, że nasi wygrają.

 

Z Krakowa do Olsztyna pojechałem pociągiem „Sienkiewicz”. Tym samym, który przywiózł też sporą część premierowej publiczności z Warszawy. Na miejscu przywitała nas co prawda duchota, ale godzinę przed rozpoczęciem przedstawienia zaczęła się porządna burza. Z okna hotelu widziałem, jak rwące potoki wody pędzą w dół stromą ulicą schodzącą od Starego Miasta. Lubię takie znaki – nawet jeśli bywają mylące.

Premierę scenicznej adaptacji „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza w reżyserii Jana Klaty dyrektor Teatru im. Stefana Jaracza, Paweł Dobrowolski, zapowiadał już dwa lata temu, obejmując kierownictwo olsztyńskiej sceny. Już wtedy obiecywał, że będzie to główne wydarzenie obchodów jubileuszu stulecia tej instytucji, przypadającego w roku 2025. Słowa dotrzymał i dzięki temu sezon 2025/2026 rozpoczął się w teatrze polskim od prawdziwego trzęsienia ziemi, po którym napięcie ma tylko rosnąć.
Inauguracyjny huk był tym większy, że na skutek niedających się przewidzieć dwa lata temu wydarzeń „Krzyżacy” stali się też pierwszym przedstawieniem, jakie pokazał w swoim pierwszym sezonie nowy dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie. Ot, zbieg okoliczności: 13 września „Krzyżacy” w Olsztynie, a dokładnie tydzień później krakowskie „Wesele” na początek warszawskiej, narodowej dyrekcji Jana Klaty. Nikt tego nie wymyślił, a jakże znacząco się ułożyło.

Dwa obiegi teatralne: lokalny i ogólnopolski
Mówi się (i słusznie), że przypadek jest najwyższą formą konieczności. Jeśli tak, to dyrektor Dobrowolski dostał przedstawienie dyrektora Klaty jako w pełni zasłużoną nagrodę za realizację swojego dojrzale przemyślanego programu, którego „Krzyżacy” są świetnym przykładem. Obejmując dyrekcję w Olsztynie, znany w środowisku kurator, producent, dramaturg, jeden ze współtwórców sukcesu festiwalu Nowe Epifanie, a tuż przed Olsztynem zastępca dyrektora Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu opowiadał o tym, jak pracując na pozastołecznej scenie, uświadomił sobie niezbieżność dwóch obiegów teatralnych: środowiskowo-ogólnopolskiego i lokalnego.
Jest sposób na poznanie polskiego życia większościowego, naszej rozproszonej narodowej codzienności, która nieuchronnie umyka przed socjologami. W Sosnowcu teatr służy do czegoś innego niż w Warszawie czy Krakowie.

Ten pierwszy żywi się „wydarzeniami artystycznymi” rozpoznawanymi w zgodzie z kreowanymi przez siebie tendencjami i modami. Ten drugi pozostaje wierny konwencjonalnemu wyobrażeniu o sztuce teatru i respektuje tradycję (cokolwiek pod tym pojęciem rozumieć). Ten pierwszy jest dynamiczny, podróżuje po całym kraju. Ten drugi pozostaje związany z konkretnym miejscem, które zamieszkuje i dobrze zna. Rzecz niby oczywista, ale wcale nie tak często uświadamiana: te dwa obiegi, choć się spotykają, tworzą dwa odrębne kręgi publiczności. Sam należę do pierwszego i jestem świadomy, że oglądam i opisuję przedstawienia powstające w ośrodkach pozastołecznych z zupełnie innej perspektywy niż ludzie, dla których zasadniczo tamtejsze teatry działają.

Dualizm zdiagnozowany przez Dobrowolskiego zna każdy dyrektor jedynego teatru dramatycznego w mieście: z jednej strony oczywista chęć i konieczność zaspokajania realnych potrzeb miejscowej publiczności, z drugiej – równie ważna chęć zwrócenia uwagi obiegu ogólnopolsko-środowiskowego. Oba są dla funkcjonowania teatru równie ważne. Czemu lokalny, to chyba jasne. Czemu ogólnopolski? Bo to obecność w ustanawianych przez niego hierarchiach decyduje o ponadlokalnej rozpoznawalności, bez której nie zyska się ani przychylności centralnych decydentów, ani prawdziwego uznania na miejscu. Trzeba więc starać się o zachowanie równowagi między tworzeniem teatru dla publiczności lokalnej i przyjeżdżającej. Jej zachwianie grozi albo praktycznym nieistnieniem na teatralnej mapie kraju, albo wyobcowaniem z miejsca, w którym się działa.
Nowi twórcy wchodzą na scenę

Po dwóch sezonach olsztyńskiej dyrekcji Pawła Dobrowolskiego można już powiedzieć, że udało mu się ten balans utrzymać. Świetnie zorientowany w środowisku, z wielkim doświadczeniem producenckim, tak dobiera zapraszane do współpracy osoby i tytuły, by przyciągnąć uwagę zewnętrzną, a jednocześnie tworzyć przedstawienia atrakcyjne dla publiczności lokalnej.

Dla obiegu ogólnopolskiego ważnym aspektem jego działalności z pewnością jest praktyka regularnego zapraszania do współpracy osób od dawna uznawanych za tworzące teatr progresywny i wymagający, których pole działalności w metropoliach ostatnio dramatycznie się zawęziło. Regularna obecność w Olsztynie Weroniki Szczawińskiej, Agnieszki Jakimiak i Mateusza Atmana sprawia, że Teatr Jaracza stał się ważnym ośrodkiem sztuki performatywnej dalekiej od tradycyjnych wyobrażeń o teatrze.
Twórczynie dwóch niedawnych premier wkrótce mogą nadawać ton polskiemu teatrowi. Może nie wiodący, ale czysty i oryginalny. Mimo wielu różnic ich spektakle łączy coś najważniejszego: dotkliwość.

Zaprasza też dyrektor Dobrowolski młode osoby reżyserskie o już rozpoznawalnych nazwiskach (Pamela Leończyk, Tomasz Fryzeł, Jędrzej Piaskowski) słusznie licząc, że ciekawość, jaką budzą ich kolejne kroki, przyciągnie uwagę wędrownych stad łowców teatralnych wydarzeń. Te potencjalnie trudniejsze dla szerszej publiczności przedstawienia umieszcza często na Scenie Kameralnej lub na scenie o dwuznacznej nazwie Margines. Na Dużą zaprasza zaś tytuły i twórców potencjalnie mających szansę zainteresować publiczność nastawioną bardziej tradycyjnie.
Nie znaczy to, że daje jej przedstawienia konwencjonalne – raczej szuka sposobów, by przyciągnąć widzów mających określone wyobrażenia i oczekiwania znanymi tytułami („Wesele”, „Mewa”) lub lokalnymi tematami (cały cykl przedstawień „warmińskich”), a następnie spróbować przekonać ich, że teatr odmienny od tego, który oswoili, wcale nie musi być wrogi, obcy, nieprzyjemny i niezrozumiały. Publiczność ma szansę przekonać się, że współczesny język sceniczny, choć nie dąży do wytworzenia stale kojarzonego z teatrem iluzjonistycznego efektu realności, wcale nie jest trudny do opanowania, a to, co można nim powiedzieć, może być atrakcyjne i nie tak nudne, jak spektakle pamiętane ze szkolnych wizyt sprzed lat.
Premiera „Krzyżaków” w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie. Czego byłem ciekaw?

Widziana w tej perspektywie jubileuszowa premiera „Krzyżaków” to wręcz doskonała realizacja producenckiej i dyrektorskiej strategii Pawła Dobrowolskiego. Jan Klata w każdym przedpremierowym wywiadzie powtarzał, że pomysł inscenizacji powieści Sienkiewicza na stulecie teatru wzniesionego z wdzięczności dla mieszkańców Allenstein, którzy gremialnie opowiedzieli się w referendum za przynależnością do Niemiec, jest genialny. Prawda! A dodajmy jeszcze, że zaproszono do realizacji tego przedstawienia znanego reżysera, który ma na koncie głośną i cenioną realizację „Trylogii”. Jakby tego było mało, przy adaptacji Klata współpracował z Ishbel Szatrawską, jedną z najwyżej cenionych polskich pisarek, z pochodzenia warmianką. Jeszcze jeden atraktor w tym bukiecie.

Genialne pomysły producenckie mają jednak to do siebie, że znakomicie się opowiadając w materiałach promocyjnych, budzą zarazem niebezpiecznie wielkie oczekiwania. Sam temu mechanizmowi ulegam i wiem, jak łatwo wtedy o rozczarowanie. Starałem się więc z całej siły nie żywić nadmiernych nadziei, choć tym razem było wyjątkowo trudno. Ciekawość, co i jak Klata z Szatrawską z Sienkiewicza i za Sienkiewiczem opowiedzą, jak znane aż za dobrze z powtarzanego co święta filmu Aleksandra Forda sceny i obrazy zostaną uteatralizowane, nie pozwalała podejść do tej premiery „na czysto”, bez oczekiwań i uwarunkowań.

Trudno jest też opowiedzieć o tym przedstawieniu tak, żeby nie popsuć czytelnikom, w części zapewne przyszłym widzom, przyjemności sprawdzenia, jak na scenie wygląda „mój ci on!”, męczeństwo Juranda (jedna z mocniejszych scen przedstawienia) czy – przede wszystkim! – bitwa pod Grunwaldem. Postaram się uniknąć zbytniego spoilowania, ale uprzedzam – jeśli chcesz mieć niespodziankę, przestań w tym miejscu czytać. Od razu ci za to powiem, że przedstawienie jest warte zobaczenia, że będziesz mieć naprawdę interesujący wieczór w teatrze i że warto się wybrać, zwłaszcza jeśli masz do Olsztyna względnie niedaleko (z Warszawy to dwie i pół godziny pociągiem).

Co Szatrawska i Klata wydobywają z powieści Sienkiewicza
Spektakl dobrze się ogląda. Jego twórcy wiedzą, że współczesny widz, przyzwyczajony do szybkiej zmiany krótkich sekwencji, nie lubi dłużyzn (co prawda niektóre sekwencje taneczno-muzyczne można by jeszcze przyciąć). Na scenie buzuje nieskrywana teatralność, dająca radość i twórcom, i widzom. Chwilami bywa poważnie, ale nic tu nikogo nie zdołuje, więc spokojnie można umówić się na randkę z teatrem i dobrą kolacją zaraz po. No i w końcu „Krzyżaków” znasz na pewno, więc się nie pogubisz, a zobaczysz ich zrobionych inaczej, opowiedzianych w taki sposób, że się zdziwisz, widząc napisane przez Sienkiewicza sceny, których nie pamiętasz, i słysząc słowa, o jakie by się go nie podejrzewało.

Teatr, który Jan Klata od lat tworzy tak konsekwentnie, zamyka się coraz bardziej w sobie i coraz bardziej izoluje w seansie powtarzalnej niemocy. A przecież Polska to nie potrzask.
To z pewnością jedna z większych wartości tego przedstawienia – odnowienie lektury powieści, która się tak ucukrowała i uleżała w zbiorowej świadomości, że wszyscy ją znają, choć nikt nie czyta. Szatrawska z Klatą wydobywają z niej wątki zapomniane, a dziś brzmiące aktualnie. Jednym z nich są „służki zakonu” – kobiety będące ofiarami seksualnego molestowania przez mnichów. Innym – powracający i brzmiący dziś szczególnie złowieszczo wątek politycznego i emocjonalnego pragnienia i radosnego witania wojny.

Odnowienie lektury oznacza także przesunięcia i reinterpretacje wątków znanych, co w tym przedstawieniu udało się według mnie szczególnie w odniesieniu do miłości Zbyszka (Maciej Cymorek) i Danusi (Agnieszka Giza-Gradowska). On nie jest mięśniakiem deklamującym pochwały swej damy, ale naprawdę zakochanym mężczyzną, dramatycznie walczącym o swoją miłość. Z niej natomiast udaje się wreszcie zdjąć gębę biernej ofiary, mimozowatej i galaretowatej „dzieweczki”, przywracając jej uczuciu do Zbyszka ciało pragnące, a jej cierpieniom – ciało zgwałcone. Obie kreacje to prawdziwe osiągnięcia aktorskie, nie jedyne, a wręcz – jedne z wielu w tym przedstawieniu dowodzącym, że Teatr Jaracza ma znakomity zespół.

„Krzyżacy” rytmicznie wierzgają nóżkami
Nie ma wątpliwości – „Krzyżacy” olsztyńscy to przedstawienie warte oglądania także ze względu na nowoczesne, a czysto teatralne aktorstwo łączące wykonywanie ściśle określonych, rozbudowanych partytur reżysersko-choreograficznych (za ruch odpowiada Maćko Prusak) z koniecznością przerzucania się między wieloma odmiennymi rejestrami i postaciami. Zespół aktorski stanął przed naprawdę ciężkim zadaniem – nie tylko dlatego, że niemal wszyscy musieli grać kilka ról, ale głównie z tego względu, że zasadą tego przedstawienia jest utrudnianie wszystkiego, co ma być serio.

Już sam początek zapowiada, że będzie śmiesznie. Na pustej scenie otoczonej z trzech stron białymi prostokątnymi ścianami, służącymi już za chwilę za ekrany dla projekcji Natana Berkowicza, pojawiają się groteskowe postaci w srebrnych puchatych kurtkach i takichże zakrywających głowy i twarze hełmach. W tych niby zbrojach wyglądają groteskowo, bo kurtki i hełmy wyolbrzymiają górne połowy ich ciał, sprawiając, że nóżki w srebrnych spodenkach i czarno-srebrnych pończochach wydają się chudziutkie. Nóżkami tymi zaczynają rytmicznie wierzgać. Ich mechaniczne ruchy kojarzą się z rycerzykami ze znanej gry wideo, w której chodzi o rozwalanie zamków i burleskowo wręcz błyskawiczne zabijanie innych rycerzyków. W takim świecie stworzonym przemyślnie przez Mirka Kaczmarka (scenografia, kostiumy i reżyseria świateł) kolejne sceny powieści bez trudu mogą osunąć się w parodię (co rzeczywiście dzieje się w pierwszej części tyniecko-krakowskiej). Gdy Danusia nakrywa srebrnego Zbyszka złotą folią ogrzewającą, sala wybucha oczekiwanym śmiechem.
Świat olsztyńskich „Krzyżaków” długo wydaje się jakąś wielką grą wideo bez nieodwoływalnych konsekwencji, z wieloma życiami i możliwością zaczęcia od nowa. Przez tę górującą warstwę przebijają się widmowe obrazy grozy pojawiające się na ekranach. Odwołują się one do przeszłości, która dla świata „Krzyżaków” jest przyszłością, przede wszystkim do niemieckiego nazizmu (w tym także do obozów zagłady).

Przed bitwą pod Grunwaldem proszę opuścić salę
Ten zabieg wydał mi się i łopatologiczny, i problematyczny, z wielu powodów. Serio obozów zagłady jest jednak zbyt wielkie, by je tak lekko wciągać do teatralnej zabawy, a proste powiązanie „Krzyżacy – hitlerowcy – Niemcy” zbyt propagandowo wyświechtane i za silnie kojarzy mi się z tymi, którzy budują swoją polityczną narrację na straszeniu „ukrytą opcją niemiecką” (tych przedstawienie może naprawdę ucieszyć). Być może chodziło o kontrapunkt diagnozujący napięcie między zabawą i grozą, które tak dziś mocno odczuwamy. Ten jednak o wiele trafniej wydobywają aktorki i aktorzy w scenach zrywających z konwencją gry.

Przynależą one oczywiście Zbyszkowi i Danusi, ale też Jurandowi (na premierze znakomity Cezary Studniak, który ma grać na zmianę z Grzegorzem Jurkiewiczem) i Zygfrydowi (Marian Czarkowski), których rozpacze zostają ze sobą zestawione. W innym, bardziej domowym rejestrze, serio pojawia się w świetnych rolach Jagienki (Małgorzata Rydzyńska) i Maćka (Maciej Mydlak), których „domowym” troskom słusznie nie odmawia się znaczenia. Co znamienne, szczególnie serio brzmią fragmenty powieści mówione wyłącznie przez głosy kobiece, częściowo należące do pojawiających się na scenie postaci (św. Jadwiga, św. Brygida), częściowo płynące z offu. Funkcjonują one jako głosy wiedzących więcej, a to, że są kobiece, stanowi jeszcze jedno znaczące zacięcie gładko pracującego mechanizmu przedstawienia.

Nie ostatnie. Najważniejszym i oczekiwanym jest oddzielenie od reszty spektaklu sceny bitwy pod Grunwaldem. Warto wiedzieć, więc uprzedzam: dwie części spektaklu są bardzo nierówne: pierwsza trwa 130 minut, druga piętnaście. Po pierwszej wyprasza się widzów z sali. Wiadomo – po przerwie będzie bitwa, a jak wypraszają, to pewnie szykują coś specjalnego.

I tu niespodzianka (uwaga, spoiler): scena wygląda tak samo i te same stoją na niej groteskowe rycerzyki. Groteskowa jest też ich nawalanka w srebrnych kufajkach. Nawet kilkoro rycerzy z bractwa Warmińska Dzika Kompania z mieczami, tarczami i w zbrojach naśladujących autentyczne nie zmienia tego obrazu, a raczej przez kontrast go potęguje. Decydująca bitwa nie ma żadnej powagi. Jest teatralną zabawą przy akompaniamencie heavymetalowego nagrania koncertowego. Gdy numer się kończy, a koncertowa publiczność zaczyna owacje, żywi widzowie też zaczynają klaskać. Koniec? Już?

Nie ukrywam – byłem tym rozczarowany. Mam pewnie za duże oczekiwania i sprawne uteatralizowanie popularnej powieści z nowymi wątkami nie bardzo mnie satysfakcjonuje. To pewnie skaza wynikająca z wieku i anachronicznych przyzwyczajeń. Może nawet nie powinienem o tym mówić, bo przecież nie dla mnie ten spektakl zrobiono.
Po dwóch weekendowych pokazach premierowych trzeci raz „Krzyżacy” zostaną zagrani o 10 rano, zapewne dla szkół. Pewnie lepiej byłoby przyjechać wtedy i zobaczyć, jak zareagują na to przedstawienie widzowie przyprowadzeni w ramach programowego uczestnictwa w kulturze i zapoznania się z lekturą. To dla nich jest to przedstawienie. Bardzo jestem ciekaw, czy im się podobało. I czy za kilkanaście lat, gdy wrócą do tego lub innego teatru, będą mieć już inne niż ich rodzice wyobrażenia i oczekiwania.

Krzyżacy

Najbliższe spektakle