Polskie żywe srebro — “Krzyżacy” Jana Klaty w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie

Wizualna koncepcja olsztyńskich „Krzyżaków” autorstwa przede wszystkim Mirka Kaczmarka (scenografia, kostiumy i światło) wydaje się determinować całość przedstawienia Klaty na tyle mocno, że nie sposób jej pominąć. Nie powinno też chyba nikogo dziwić, że źródła jej można znaleźć już w I scenie spektaklu.

Oto w rozmowie Maćka z Bogdańca z Księżną Anną Danutą i jej dworzanami pojawia się temat wiezionej przez niego srebrnej kołyski – daru księcia Witolda dla oczekującej dziecka królewskiej pary – Jadwigi Andegaweńskiej i jej męża Władysława Jagiełły. Jako że dziecię to ma dla Polaków i Litwinów znaczenie kluczowe – jego narodzenie przypieczętuje bowiem dopiero co zawartą między nimi unię – jest to dla obu krajów sprawa ogólnonarodowa, a jej symbolem z powodzeniem może stać owa srebrna kołyska. Jeśli nawet nie w przestrzeni rzeczywistej, to na pewno w tej teatralnej, zwłaszcza że kolor srebrny okazuje się w pejzażu spektaklu Jana Klaty barwą najważniejszą. Nie tylko bowiem kołyska strzeżona przez z Maćka i Zbyszka jest srebrna, srebrne są również ich rycerskie zbroje, materializujące się w przestrzeni tego świata w postaci mięciutkich puchowych kurtek, przyłbic z tego samego materiału oraz lżejszego, srebrnego (a jakże) „dołu”, przypominającego nieco strój piłkarzy (spodenki, podkolanówki). W ten sam sposób ubrani są Krzyżacy, z tym że na kurtkach Polaków są orły, na kurtkach „Niemców” zaś – czarne krzyże. I choć naczytałem się przed premierą buńczucznych zapowiedzi twórców, że „Krzyżacy” Klaty są jego odpowiedzią na „Fausta” Goethego, którego inscenizacja inaugurowała za Niemca działalność olsztyńskiego teatru (spektakl wpisany jest w stulecie obchodów tej sceny), nie mogłem się pozbyć natrętnego wręcz wrażenia, że nie o rzeczywistą polsko-niemiecką wojnę tu chodzi, a naszą, polsko-polską, w której jedna ze stron z lubym upodobaniem atakuje tę drugą, próbując ją „umieścić tam, gdzie stało niemieckie zomo”, że strawestuję proroka polskiej prawicy. W teatrze Klaty jest zawsze jak w tym wschodnim przysłowiu, przywołującym stosunek seksualny z tygrysem, podczas którego jest zarazem i śmiesznie, i strasznie. Owa więc opowiastka o niemieckości, jako inwektywie, serwowana nam tu w klawym, chłopacko-zawadiackim teatralnym sosie, zestawiona zostaje z realnymi obrazami tego, czym owa „niemieckość” w swej istocie była, przynajmniej na przestrzeni XX wieku (wstrząsające projekcje Natana Berkowicza). Może więc warto dwa razy się zastanowić, nim się swojego inaczej myślącego sąsiada wyzwie od Niemców tylko dlatego, że śmie on wierzyć w inny obraz świata niż my. Dostaje się tu zresztą wszystkim: ci „dobrzy” Polacy, „od Jadwigi i Jagiełły”, wydają się chwiejni, niezdecydowani, skupieni na sobie, ich Król zaś przede wszystkim nie panuje nad nikim i niczym, ci „od krzyży” z kolei pragną jedynie grabić i eliminować, koniecznie z Chrystusem na ustach. Młodzieży dostaje się może nawet bardziej niż reszcie: niezbyt lotne młode chłopaki (znakomity Maciej Cymorek, jako Zbyszko z Bogdańca), pragną wojny – nie tej jednak trwającej właśnie z Tatarami na wschodzie – ale tej urojonej z najbardziej znienawidzonymi w świecie Niemcami, fajnie się bowiem wojuje siedząc z piwkiem przed komputerem, ewentualnie „broniąc polskich obywateli” przed urojonym wrogiem na pustej granicy, wrzeszcząc do kamerek telefonów kolegów i udając odwagę. Z dziewczynami nie lepiej – albo eteryczne, odklejone od rzeczywistości artystki (Danusia) albo prostolinijne, kute na cztery nogi „typiary”, zdobywające tytuły mistrzyń świata w boksie oraz w manipulacji chojrakami, co im się wydaje, że są panami tego świata. Ten obraz świata, choć ostry, ironiczny i nikogo nieoszczędzający, jest oczywiście mocno przesadzony, generalizujący i pozbawiony niuansu, ale przecież nie o realizm tu chodzi, a raczej o obraz z krzywego zwierciadła. To zresztą strategia często przez Klatę wykorzystywana, doprowadzona w ostatnich latach wręcz do perfekcji. Skupienie się na wystawianym utworze i wyciśnięcie z niego całej jego esencji ze świadomością, że tu nie chodzi ani o utwór, ani o pełen obraz rzeczywistości w nim przedstawionej, ani o jakiekolwiek polityczne doraźne pozycjonujące go politycznie narracje. Esencji, którą wydaje się przystawienie nam, widzom, krzywego zwierciadła, ukazującego nam naszą prawdziwą twarz, bez względu na to, ile botoksu i makijażu staramy się co dzień w nią pakować. Wracając do „Krzyżaków”, kończy się to wszystko podobnie jak u Sienkiewicza – spektakularną bitwą pod Grunwaldem (Maćko Prusak, brawo za choreografię!), z wykorzystaniem rzeczywistej grupy rekonstrukcyjnej – Bractwa Rycerskiego Warmińskiej Dzikiej Kompanii. Trwa krótko i nie ma żadnego znaczenia. Jest pustym rekonstrukcyjnym rytuałem, kultywującym mit Wielkiej Polski Jagiellońskiej, sprzecznym jednak z historią, która wprawdzie jednoznacznie dobrze oceniła samo grunwaldzkie zwycięstwo, ale już jego efekty i naszą, polską skuteczność z nim związaną, już niekoniecznie. W tym kontekście finał spektaklu Klaty wydaje się brzmieć wyjątkowo brutalnie: jako naród rekonstruujemy sobie oto polskie zwycięstwa tylko po to, żeby się przy ich pomocy wzajemnie naparzać i robić sobie polityczne selfie, pozycjonujące nas „po dobrej, polskiej” stronie. Ważne, że wojna z Tatarami daleko i nie nasza.

Od kołyski się zaczęło, i na kołysce – pustej – się skończyło. Jadwiga zmarła bowiem przy połogu wraz z dziecięciem. I jak to zawsze w Polsce, najpierw musiała za wszelką cenę urodzić (historycznie – wychodząc za Jagiełłę była jeszcze dzieckiem), a gdy się nie udało, to została świętą – patronką naszego pięknego kraju. Największy zaszczyt dla kobiety! Tyle set lat i nic się nie zmieniło, prawda? Ishbel Szatrawska, autorka adaptacji, robi z niej dodatkowo narratorkę, bo któż by mógł całą tę historię o wojnie z Krzyżakiem (bo przecież oryginalnie jest to – podkreślam – opowieść pod tytułem „bij Niemca”) przedstawić właściwiej niż rdzennie polska (pal licho węgierskie pochodzenie) – święta – królowa męczennica. No kto? Znów ironia Szatrawskiej i Klaty level hard.

Ostatnią rzeczą, o której chciałbym tu wspomnieć, bo wpływa jakoś tak mocno na obraz całości spektaklu, jest puszysty (słowo klucz) śnieg, padający właściwie przez cały czas trwania przedstawienia, i ograny przez Mirka Kaczmarka do granic możliwości (ach, te dmuchawy w ścianach scenografii, robiące śnieżną zawieruchę!). Jest on oczywiście atrakcją samą w sobie, ale wydaje się mieć nieco większe znaczenie, poprzez połączenie ze… sztuką, ale po kolei. Jedną z najważniejszych scen „Krzyżaków” Sienkiewicza jest niewątpliwie występ Danusi, której popisowym numerem wydaje się wykonanie piosenki „Gdybym to ja miała skrzydełka, jak gąska”. Klata oczywiście motyw ten wykorzystuje, znakomicie go rozwijając. Najpierw więc tę piosenkę wykonuje oczywiście Danusia, robiąc na Zbyszku piorunujące wrażenie, zwłaszcza że widzi on ją wtedy po raz pierwszy. Potem jednak używa jej Jagienka, żeby w inteligentny sposób upolować Zbyszka, dochodząc do słusznego wniosku, że przecież zakochał się w Danusi właśnie dzięki tej piosence. Występ ten Jagienka starannie reżyseruje, dobywając w jego finale z kieszeni kilku garści śniegu i obsypując nimi siebie niczym w telewizyjnym show. Skoro więc Jagienka – ewidentnie przedstawicielka narodowego „gorszego sortu” (w opozycji do dobrze urodzonej reprezentantki elit, Danusi) – ucieka się do użycia w swoim „show” sztucznego śniegu, to czymże są sami zasypani sztucznym śniegiem „Krzyżacy” Klaty, jak nie wołaniem do publiczności o uwagę, a może i nawet o miłość! Co więcej, jaki obraz tej publiczności pojawia się w kontekście porównania z postacią Zbyszka, skonstruowaną tu przez Klatę i Macieja Cymorka dość brutalnie i bezkompromisowo? A sama Jagienka – ambitna, mająca wiele do powiedzenia „artystka”/dziewczyna z ludu, przegrywająca jeszcze jedną walkę z nepo baby? Łatwo nie ma też Danusia – jako dziecko ważniaka jest ważną lalką, przechodzącą z rąk do rąk w zależności od tego, komu jest potrzebna. Gdy sytuacja polityczna się zaognia, pierwsza pada ofiarą męskiej brutalności, stając się dogodnym celem zemsty jednych „panów” na innych. Jej pobyt u Krzyżaków i to, co po nim następuje, kojarzy się ze spektaklem „Ocalone” Mai Kleczewskiej, w którym Agnieszka Przepiórska oddaje hołd zgwałconym kobietom z warszawskiego Zieleniaka. To jeden z tych momentów, w których rozpędzona klatowa machina zgrywy i ironii na chwilę się zatrzymuje, dając widzowi czas na refleksję i zadumę. Wracając zaś do meritum tego, o czym tu piszę: obraz Jana Klaty jako biednego, gorszego artysty „z ludu”, zabiegającego o względy publiczności niczym Jagienka o zapatrzonego „w lepszą partię” Zbyszka, sprawia, że się uśmiecham i mam ochotę pana dyrektora Jana Klatę mocno wyściskać. Oczywiście wirtualnie, bo czasy niepewne.

Szczegółowe rozważania nad konstrukcją niektórych wątków pokazują, jak misternie ów spektakl jest skonstruowany. Co do adaptacji, jest ona bardzo dobra, czasem oczywiście grzęźniemy nieco w meandrach sienkiewiczowskiej fabuły, podawanej tu w ekstremalnej kondensacji (wątek walki z turem na przykład), nie wiedząc, o co dokładnie chodzi i kto jest kim, ale to cena za energiczną, nie za długą opowieść, wypreparowaną z kilkuset stron sienkiewiczowskiej prozy. Całość opiera się tu na inteligentnym skrócie, przenikliwości teatralnych rozwiązań na każdym poziomie i współpracy, wszystko bowiem, co realizatorzy na scenę wnoszą, Klata rozwija, dopowiada, łączy ze sobą, tworząc na bazie rozwlekłej i nieco już szeleszczącej papierem historyjki Sienkiewicza niezwykle atrakcyjną, prostą i dosadną opowieść o Polsce i Polakach tu i teraz. Spektakl jego jest, gdzie trzeba – do tańca, gdzie trzeba – do różańca. I aż się prosi, żeby nazwać go prologiem dopiero co rozpoczętej przez Jana Klatę dyrekcji Teatru Narodowego w Warszawie. Przesada? Nie sądzę. W mojej opinii teatr narodowy powinien opowiadać o narodzie, i to nie gloryfikując go – od tego mamy przecież (mniej lub bardziej populistycznych) polityków – a właśnie kontestując wszystko, co ów naród z siebie i sobą produkuje; wywracając na lewą (nie lewacką) stronę nie tylko oficjalne państwowe narracje, ale też te większościowe, uzurpujące sobie różne prawa. Tak więc – na otwarcie Teatru Narodowego w Warszawie – „Krzyżacy” w Olsztynie – brawurowa demitologizacja grunwaldzkiego mitu! Jest jeszcze opracowany przez Klatę obłędny soundtrack, ale on zasługuje na osobny esej.

Na koniec zespół aktorski, który w lot pojął w czym rzecz, i zespołowo, bez jednej fałszywej nuty powołał do życia na scenie cały ten Sienkiewiczowsko- Szatrawsko-Klatowy świat. Ileż tu dobrej gry aktorskiej! Znakomity jest niewątpliwie Maciej Cymorek jako Zbyszko, i naprawdę cieszę się, że otrzymał wreszcie w Olsztynie zadanie na miarę swego talentu. A potrafi zagrać wszystko: poważne, komiczne, denerwujące, poruszające, głupie i mądre, do tego jeszcze każdą z emocji ze smakiem, z odpowiednią proporcją, ze znakomitym timingiem, z otwartością na partnera, słowem – bajka. Zapamiętałem też znakomitego Radosława Hebala jako pociesznego, acz cynicznego sprzedawcę relikwii czy Ceziego Studniaka (Jurand ze Spychowa), którego na tej scenie najzwyczajniej w świecie nie rozpoznałem. Moje serce skradła jednak całkowicie Małgorzata Rydzyńska grająca Jagienkę, czyli nieco anachroniczną wariację na temat młodej „typiary” a la pięściarka Julia Szeremeta. Jej „występ” ze śniegiem był naprawdę znakomity, a cała rola Rydzyńskiej zachwyca między innymi dlatego, że aktorka, budując swoją postać, wychodzi daleko poza atrakcyjny rozrywkowy stereotyp. Portretuje Jagienkę jako pełną sprzeczności młodą dziewczynę, która zaprzedaje się toksycznej męskości, sądząc, że w ten sposób ją przechytrzy.

Na koniec wypada zapytać jeszcze, którędy na Grunwald. Koniecznie przez Olsztyn, i o kurtkach puchowych pamiętać należy, zima tam bowiem sroga, srebrzy się w słońcu narodowo…

Krzyżacy

Najbliższe spektakle