Wreszcie wojna!

Jest miło, bo znajomo i zabawnie. Jednak wszystko, co dobre, szybko się kończy, w tym pastiszowy potencjał dzieła Sienkiewicza. Twórcy od początku dają do zrozumienia, że pod śmiechem kryje się niewygodne samorozpoznanie.

Bitwa pod Grunwaldem w finale Krzyżaków Jana Klaty to rodzaj narodowego guilty pleasure. Napompowane kostiumami Mirka Kaczmarka postaci kotłują się niczym amerykańscy futboliści, atakując niezdarnie chwytami rodem z Tekkena. Srebrne puchowe kurtki błyszczą w ostrym świetle koncertowych reflektorów, ciosy karate tną przestrzeń na przemian z uderzeniami slow motion i imitującymi jazdę konną podskokami w stylu Monty Pythona. A wszystko to przy szczęku mieczy, akompaniamencie ostrych gitarowych riffów i dudniącym echu stadionowych okrzyków. Mało? W centrum tłumu walczą członkowie Bractwa Rycerskiego Warmińska Dzika Kompania – w pełnym rynsztunku.

Krzyżacy w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie to przedstawienie z kontekstem. Sto lat temu w budynku przy dzisiejszej ulicy 1 Maja zainaugurował swoją działalność Der Treudank-Theater. Wybudowany w podziękowaniu dla mieszańców miasta, którzy w plebiscycie w 1920 roku w zdecydowanej większości opowiedzieli się za pozostaniem częścią Niemiec. Scenę otworzyła inscenizacja – a jakże! – Fausta Goethego. Na stulecie tego wydarzenia i w osiemdziesiątą rocznicę powołania w tym miejscu polskiego teatru dyrektor sceny Paweł Dobrowolski wymyślił Krzyżaków. Do realizacji zaprosił Jana Klatę, który już dwie dekady temu przekonywał, że narodowa fantazja pod tytułem „bitwa pod Grunwaldem” to emanacja polskiego rozdarcia: między chwałą a klęską, tęsknotą a żądzą zemsty, wreszcie – między dającym połowiczne poczucie bezpieczeństwa stuporem a pragnieniem wspólnotowego zrywu.

Ishbel Szatrawska (odpowiadająca wraz z reżyserem za adaptację i dramaturgię), Maćko Prusak (choreografia), Natan Berkowicz (projekcje wideo) i wspomniany Mirek Kaczmarek (prócz kostiumów scenografia i reżyseria świateł) rozpoczynają kanoniczną opowieść podkręconymi scenicznie popkulturowymi i narodowymi kliszami. Oto w sterylnie białej zabudowie sceny wyłaniają się lśniący rycerze; hafty na srebrzystych puchówkach jednoznacznie dzielą ich na naszych i tych złych. Ściągane niespiesznie „hełmy” ujawniają spodziewanych bohaterów, z uroczo zapalczywym Zbyszkiem z Bogdańca na czele (znakomity Maciej Cymorek). Szybko i adekwatnie do naszych sentymentów sparowanym z eteryczną Danusią (Agnieszka Giza-Gradowska). Ani się obejrzymy, a już szlachcianka śpiewa czarującym głosem „Za Jaśkiem do Śląska”, a po chwili narwany Zbyszko omal nie traci głowy. Tu oczywiście chusteczka i „mój ci jest”, ale już po chwili wkraczają podstępni i obleśni Krzyżacy, którym nasi muszą dać do wiwatu. Klata utrzymuje szybkie tempo przez cały spektakl.

Jest miło, bo znajomo i zabawnie. Jednak wszystko, co dobre, szybko się kończy, w tym pastiszowy potencjał dzieła Henryka Sienkiewicza. Klata z Szatrawską są tego świadomi. Od początku dają do zrozumienia, że pod śmiechem kryje się niewygodne samorozpoznanie. Widać to dobrze w pierwszej zbiorowej choreografii. Karykaturalna jazda konna zacina się wraz z dźwiękiem pozytywki. Na wypełniających głębię sceny wizualizacjach multiplikują się czarno-białe odbitki cwałujących rycerzy, a przyjazną melodię mąci echo wyjących syren. I jeszcze ten śnieg. Niespodziany, poetycko-baśniowy, gdy pada na głowę śpiewającej Danusi, będzie regularnie powracał, zasypując i zawiewając kolejne sceny. To „krzyżacka zawierucha” i kontrast do czerwieniejącego na białych ścianach motta zakonu: „Helfen, Wehren, Heilen” (pomagaj, broń, lecz).

Klata i Szatrawska uzupełniają „białe plamy” w fabule powieści i uruchamiają historyczne konteksty. Na scenie widzimy przemoc seksualną wobec Danusi, w audiosferze i kolażowych projekcjach rozpoznajemy odpryski II wojny światowej. Twórcy wychwytują zamaskowane Sienkiewiczowską przygodą ironię i ostrzeżenia, wzmacniając ich aktualność. Odsłaniają narodowe kompleksy, poczucie niewystarczalności i nieumiejętność systemowego myślenia.

Im więcej narodowego ducha, tym więcej horroru. Pastiszowy dystans nie przesłania grozy, zmuszającej do historyczno-kulturowych definicji i deklaracji. Zbyszko z Bogdańca to dobry i wrażliwy chłopak, który nie wiedzieć czemu staje się nagle agresywny i zapalczywy. Jak wtedy, gdy obiecuje Danusi pęk piór z krzyżackich hełmów lub wykrzykuje podekscytowany „wreszcie wojna!”. Z kolei w okaleczonym Jurandzie ze Spychowa (bardzo dobry Cezary Studniak) rozpoznać można protoplastę humanoidalnych straceńców z gdańskiego Wyzwolenia w reżyserii Klaty. W tym porządku opowieść o rycerzach polskiej sprawy, ścierających się z obcą zakonną korporacją, można czytać jako prequel nieszczęścia, w którym ugrzęzły postaci z gdańskiego przedstawienia: spotworniałe i poranione, odurzone mitomanią, struchlałe w nieumiejętności otwarcia się na Innego.

Pierwszorzędna drugorzędność prozy Sienkiewicza, jej serialowa nonszalancja i powierzchowność nie wydają się przesadnie bliskie teatrowi Klaty. A jednak Krzyżacy to udane przedstawienie z rozmachem godnym obu jubileuszy. To także kojąca fantazja o wspólnocie, której nie pluje się w twarz. Tylko uważajmy na śnieg – mówi Klata – zima nieraz nas zaskoczyła.

Krzyżacy

Najbliższe spektakle