Zapiski z Teatru w Olsztynie IV

"Zapiski z Teatru w Olsztynie IV"

Złamany koncert


Nie wiem, czy patrzę na świat z tego samego, co Krystian Lupa okna – pisał kiedyś w recenzji z „Lunatyków” Hermanna Brocha z krakowskiego Starego Teatru mój mistrz, gdy idzie o teatralną krytykę, Andrzej Wanat. Sparafrazuję Wanata w innej sprawie: ja wiem, że nie patrzę na świat z tego samego okna, co Weronika Szczawińska. Nie ma co udawać, nie wszystko, co zrobiła widziałem, ale zazwyczaj nie było mi z jej teatrem po drodze albo pozostawałem obok. Tak było nawet w przypadku „Onko” z TR Warszawa, w którym opowiedziała na wskroś własną historię. Być może bardzo świadomie przyjęta przez reżyserkę forma przedstawienia sprawiła, że mimo to śledziłem je bez emocjonalnego zaangażowania.
„Czas porzucenia” to jednak zupełnie inny teatr Weroniki Szczawińskiej. Teatr domkniętej formy, konsekwentnie przeprowadzonej konwencji. Teatr, który czerpie z życia, ale w żadnym momencie życia nie udaje. Przeciwnie, hiperbolizuje emocje, odbierając im potoczną realność. Eskaluje sztuczność, ale na dnie ma prawdziwy ból doświadczenia bohaterki.
W Teatrze Jaracza gra ją Milena Gauer. Siada na niewysokim krześle w błyszczącej krótkiej nocnej koszulce, na nią narzuca wykwintną kamizelkę. Niby to drobiazg, a przecież znaczy bardzo dużo. Dla mnie najkrócej mówiąc tyle, że kobieta z powieści Eleny Ferrante założyła na siebie swoje dwa życia. Dotychczasowe, gdy była przykładną oddaną mężowi żoną, na bok odkładającą własne potrzeby i pragnienia, za to wypełniającą wszystkie reguły mieszczańskiego społeczeństwa, dopasowującą się grzecznie do wąskich ramek tak zwanego dobrego towarzystwa. I to obecne, które zaczęło się, kiedy któregoś dnia, całkiem niedawno temu, tuż po obiedzie mąż ją zostawił, bo – jak powiedział - poczuł w głowie mętlik i wypalenie. Ona zaś z chwili na chwilę musiała odnaleźć się w nowym życiu, choć jego istnienia do tej pory nawet nie musiała przeczuwać. Odrzuciła więc nie tylko elegancką kamizelkę, ale i dotychczasową poprawność. Przestała być grzeczna, poczuła siłę do rozliczenia z mężczyzną i do rzucenia wyzwania całemu światu. Dlatego teraz patrzy spod przymrużonych powiek, nawet nie próbując okiełznać wściekłości. Wypluwa z siebie słowa, za nic mając decorum. Chcecie kobiety zawiedzionej, ale i wyzwolonej, to ją macie – zdaje się krzyczeć nam prosto w twarz. Publiczność, która nie do końca wie, na co przyszła, uśmiecha się z lekkim zakłopotaniem, gdy bohaterka Gauer opowiada, co były mąż robi nowej partnerce, a czego jej nie robił. I co robiła z sąsiadem albo co byłaby skłonna z nim zrobić. Ostrość monologu kobiety ze scenicznego „Czasu porzucenia” unieważnia jednak ewentualne zarzuty, iż Weronika Szczawińska wraz z Mileną Gauer nurzają się w opisach seksualnych zbliżeń dla samego ekscesu, domniemanej przyjemności szokowania. Nic z tych rzeczy. Jest w aktorstwie Gauer swoistą bezczelność, gotowość, by jechać po bandzie i zatrzymać się tuż nad przepaścią. Ale to w żadnym momencie nie jest sztuka dla sztuki, nie ma mowy o kobiecej pornografii, usprawiedliwianej feministycznym odzyskiwaniem głosu. W monologu ze scenicznego „Czasu porzucenia” pod każdym wykrzyczanym słowem kryje się ból samotności, przeczucie ostatecznego odrzucenia. Gauer wyrzuca z siebie słowa, jakby znajdywała w tym perwersyjną przyjemność, ale to tylko pozór. To jest obrona przez atak. Próba ocalenia siebie w konfrontacji z silniejszym – ze światem - którego supremacja wydawała się przez lata tak oczywista, że aż nie przychodziło do głowy, by choć spróbować ją kwestionować.
A może to wcale nie monolog, ale aria? Kobieta Mileny Gauer nie mówi przecież prywatnie, nie kryje się za pozą naturalności, nie próbuje udawać tak zwanego życia. Jej gniew wybrzmiewa forte, jej żal wybrzmiewa forte, wszystko zaś zmierza do niepohamowanej ryzami zwyczajności konfrontacji. U Ferrante bohaterka nazywa się Olga, w spektaklu Szczawińskiej celowo pozostaje bezimienna. Mówi więc nie tylko we własnym imieniu i nie tylko jako ta konkretna postać. Dostaje – właśnie - arię w teatrze pełnym sztuczności, przerysowania, ale w teatrze, gdzie ukryty pod słowami ból jest tak namacalny, że można go nożem kroić. Tyle że nie da się go zamknąć w formułce małego realizmu, nie da sprowadzić do żerowania na łatwym współczuciu publiczności. Gauer gra tak, jakby nie chciała, byśmy ją lubili. Kładzie na szali bardzo dużo.
„Czas porzucenia” w olsztyńskim Jaraczu to jest więc dziwny złamany koncert. Rola Mileny Gauer z początku wydaje się partią solową, ale aktorka ma na scenie niezwykłą partnerkę. Julia Gadzina jest słuchaczką Studium Aktorskiego przy olsztyńskim teatrze, stawia dopiero pierwsze kroki w zawodzie. W spektaklu Szczawińskiej nie ogranicza się wyłącznie do towarzyszenia świetnej koleżance, ale wielokroć – jako córka bohaterki – podejmuje z nią pojedynek. Pod twarzą dziecka kryje wrażliwość, ale daje sygnały, że jest zdolna do zadawania ran. Pokazuje też, że nie boi się skupiania uwagi widowni, ona też ma w sobie coś z twórczej bezczelności. Najważniejsze, że Julia Gadzina jako dyplomowana skrzypaczka gra w „Czasie porzucenia” własny koncert. Tyle że znów nie po to, by uwodzić pięknymi dźwiękami klasycznych utworów, ale by burzyć spokój, w harmonię muzyki wprowadzać brud. Niszczyć zadekretowane w nich piękno.
To w świetnym przedstawieniu Teatru Jaracza w Olsztynie nie przypadek rzecz jasna, a zasada. Tak też buduje przestrzeń Sceny Margines Marta Szypulska. Wypełnia ją sprzętami jakby wziętymi z dekoratorskich magazynów, ale tu i ówdzie przemyca coś, co ni w ząb nie pasuje, ale bierze świat tej opowieści w nawias, jak niski fotel z narzutą z gigantyczną głową psa albo wsunięte w dywan dziecięce kapcie. Coś zatem zgrzyta, choć jest przecież w sumie ładne, coś uwiera, choć usypia pozorną śmiesznością. Ślad deformacji w pozornie uporządkowanym świecie.
Dziwne, niepokojące przedstawienie, co nie pozwala zamknąć się w łatwych definicjach. Wymaga wysiłku, by w nie wejść, ale zostaje pod powiekami, długo nie daje spokoju. I bez Mileny Gauer byłoby niemożliwe. Przed chwilą „Łatwe rzeczy” w przejmującym duecie z Ireną Telesz-Burczyk, teraz „Czas porzucenia”. Wyjątkowe chwile.
Jacek Wakar